odcinek 182
Straszny posterunkowy Kuciak ciągle zwany Śliwą zaparkował swego japońskiego jednośladowego rumaka na zatłoczonym placu przed Zarządem Ogródków. Z ulgą zdjął służbowy kask i przytroczył do motorka. Nie znosił tego hełmu i byłby najszczęśliwszym policjantem RP, gdyby jakiś porządny złodziej przywłaszczył sobie ten wymysł kodeksu drogowego. Niestety, wszyscy złodzieje w Mieszcznie doskonale znali Kuciaka i jego pojazd z szacunkiem omijali. Stanął przed tablicą miejscowych ogłoszeń i czekał na Franka Baczko, starego znajomego, od lat w recyclingu surowców wtórnych. Z nudów spojrzał na upstrzoną reklamami oszkloną tablicę.
- Nic ciekawego… – mruknął pod nosem patrząc plakacik, na którym Jurek Toczek zaszczycał swoim patronatem konkurs na logo Mieszczna i okolic - Szczęśliwe miasteczko, nie ma większych problemów!
- Co, kto nie ma problemów? - Franek Baczko stał już za plecami Śliwy.
- Popatrz pan – Śliwa wskazał na tablicę – najważniejsze w mieście są jakieś bzdury, a poza tym nic, null, czyli zero problemów! Pięknie się tu u nas żyje!
- Póki co, póki co – skrzywił się Baczko - nigdy nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej!
- Oooo… panie Franku, coś pan taki dziś pesymista? Stało się co? E, chyba się bez małego piwa nie obejdzie. Gdzie pan zostawił swój wózek? Tu przecież nie ma gdzie szpilki wetknąć – wskazał na zatłoczony samochodami plac.
- Ja tam taki elegant nie jestem, mój wózek też nie lśniąca limuzyna. Wolę gdzieś tak z tyłu, w błotku, ale luźno – wskazał za siebie, gdzie bruk reprezentacyjnego placu przeistaczał się w wykroty wiodące pomiędzy straszliwe w swej brzydocie domki ukryte za drewnianymi straszydłami sezonowej gastronomii w stylu ala Dolińska.
- A właściwie to dlaczego akurat dziś tutaj pana widzę, panie posterunkowy, a nie u nas przy rynku? „Siwuchy” jeszcze nie zamknęli, w każdym razie wczoraj jeszcze stała, a Rudy nudzi się bez nas.
- No to i dobrze – zgodził się Kuciak – niech się nudzi, a będzie jeszcze bardziej. Właśnie chciałem z panem tylko pogadać, bez Rudego.
Wprawdzie nie najlepiej czuli się obaj w wystudiowanym luksusie wnętrza nadjeziornej restauracji, odwiedzanej zazwyczaj przez wysokich urzędników Zarządu Ogródków oraz przedstawicieli palestry i innych nędzniejszych prawników z nieodległego gmachu Sądów, ale co tam…
- Nie zjedzą nas tutaj … - mruknął Śliwa i zaordynował dwa „żywce” – Na poprawę nastroju!
- Przyda się, przyda – zgodził się Baczko – trzeba wypić póki jest jeszcze za co.
- Co jest, panie Franku, interes źle idzie? – zainteresował się posterunkowy.
- Jak zawsze po sezonie, kokosów nie ma, ale wyżyć można. Tylko do czasu… - Baczko zanurzył wąsy w pianie.
- A co jest? Konkurencja się jakaś pojawiła? Kryzys idzie i odpadów zabraknie? – zdziwił się Śliwa.
- Wprost przeciwnie, panie posterunkowy, odpadów to ci u nas dopiero będzie tyle, że dla nas, dla ludzi chyba tu miejsca zabraknie! – Franek ze złością walnął pięścią w stół aż piana prysnęła na śnieżnobiały obrus.
- Zaraz, chyba łapię… - posterunkowy odchylił się na krześle i uważnie spojrzał na Franka.
- Chodzi o tę gównianą ekologię co nam chcą dookoła Mieszczna zafundować?
Franek tylko kiwnął głową.
- To ja właśnie chciałem o tym z panem pogadać! Właśnie bez Rudego, bo jego ten śmierdzący interes też na amen załatwi!
- Jak zresztą nas wszystkich! – Franek pociągnął nosem, czego chyba się nikt nie mógł spodziewać po tym twardym człowieku biznesu, którego nigdy nie złamała ani komuna, ani wściekły kapitalizm, ba, nawet urząd skarbowy!
- Co jest, panie Franku?! Pan pękasz? – straszny posterunkowy nie mógł znieść tego szokującego widoku i schował wielki nos w kuflu.
- A co możemy poradzić?! Nawet pan, panie władzo… - załkał Franek – Sprzedali nas za judaszowe srebrniki, na żer wydali kapitałowi rodzimemu i światowemu na dodatek!
- Coś pan, na akademii? Rocznicy rewolucji już się nie obchodzi, zresztą dawno minęła! – otrząsnął się Kuciak.
- Tak, łatwo panu gadać, robotę pan ma pewną, państwową i emeryturę zapewnioną… A co ja? A co Rudy? Taki, cholera, Boryński, to już widzę jak go wściekli za smród ludzie ze stołka wyleją – śmierdzącą robotę przy tym kurzyńcu zawsze z wdzięczności od Bąka dostanie. Wójcik i Dolińska nasz podziemny słynny dworzec na biogazownię Chińczykom sprzedali, to ci też o nich nie zapomną!
- Rudy, fakt robotę straci – zgodził się Kuciak – bo kto będzie teraz bezakcyzowe lizaki u niego kupował? Smród będzie taki, że nikt nawet gęby nie otworzy, żeby coś polizać. I to w promieniu z pięćdziesięciu kilometrów! Ale dlaczego pan, panie Franku? Odpady zawsze jakieś będą.
- W cuda pan wierzy panie posterunkowy! Jak nam z obu stron Mieszczna biogaz walnie, obojętnie chiński czy polski to kto tu przyjedzie? Teraz przynajmniej sezon trwa tych parę tygodni, wszyscy się przy tym jakoś odbiją i na cały rok od biedy wystarczy. A przy tym smordzie? Lepiej nie gadać…
- Gadać, gadać! – zza filaru wynurzyła się kwadratowa sylwetka Rudego – a jak gadanie nie wystarczy to znajdziemy mocniejsze argumenty! – wskazał w kierunku przykrytego kurtką paska, gdzie jak wszyscy od lat wiedzieli tkwił niezbity argument bejsbolowej pałki.
- Nie damy się im cholera, Wójcikom, Dolińskim i innym Boryńskim! Razem z ich pieprzonym gównianym biznesem. Mam rację, panie posterunkowy?
Marek Długosz