odcinek 188
Zasypane śniegiem Mieszczno żyło swoim niespiesznym mazurskim rytmem. Może tylko po ulicach krążyło trochę mniej samochodów, a na targowisku otwarto jedynie część straganów wystawionych na przenikliwe igiełki zawiei.
- Niech to jasna cholera! – omotana w kilka warstw płaszczy i szalików kobieta podskakiwała z nogi na nogę i mocno zabijała ramiona, usiłując trochę się rozgrzać. Przykryta folią lada szybko pokrywała się warstwą śniegu po każdym kolejnym energicznym strzepnięciu.
- Po co się człowiek tak męczy, pies z kulawą nogą nawet na towar dzisiaj nie spojrzy! – tupała dalej energicznie. Jakby dla zaprzeczenia tych słów z drugiej strony lady zatrzymał się starszy mężczyzna w długim płaszczu z podniesionym kołnierzem. Pochylił się i przetarł zaparowane okulary.
- Co pan szanowny życzy? – pytaniu towarzyszyło kolejne energiczne strzepnięcie folią i na moment wyłoniły się ukryte pod nią dobra.
- Ja sznurowadeł szukam, takich długich, brązowych… - mężczyzna odruchowo uchylił kapelusza – w sklepach już takich nie ma! A jak na złość akurat mi się zerwało, głupio chodzić z takimi powiązanymi – wskazał na swoje zaśnieżone buty.
- U mnie jest wszystko, co tylko sobie pan życzy – uśmiechnęła się sprzedawczyni i wyciągnęła spod folii kilka wiązek sznurowadeł.
- Jakie potrzebne? Jaśniejsze, ciemniejsze…, o chyba te grubsze będą lepsze – odłączyła jedną parę i pochyliła się nad ladą. – Nie, za jasne… - sięgnęła po kolejną parę – te będą w sam raz.
- Bardzo pani dziękuję… - znów uchylił kapelusza – rzadko się teraz spotyka, żeby tak, jakoś tak po ludzku do człowieka…
Uśmiechnęła się szeroko i znów podskoczyła, wymachując rękami – Żeby pan wiedział, sznurówki to taki niby marny towar za parę groszy, ale przecież potrzebny. A człowiek wyglądać musi, zaraz po panu widać, szaliczek dobrany, kapelusz… Elegancki człowiek w czarnych sznurówkach do brązowych butów na ulicę przecież nie wyjdzie.
- Mówi pani? Już myślałem, że nikt na to uwagi nie zwraca tylko taki dziwak stary jak ja. Bo niech pani popatrzy wokół – szeroko wskazał ręką na puste pokrzywione ławy, powyginane konstrukcje prowizorycznych daszków, breję śnieżnego błota.
– Brzydactwo aż strach!
- Ładnie to tu nie jest – zgodziła się – ale najgorzej teraz, latem tego nie widać jak ludzi jest pełno, zielono wszędzie wesoło… - uśmiechnęła się – da się wtedy jakoś żyć!
- Nie mogę się jakoś przyzwyczaić – mruknął prawie do siebie – nie znoszę brzydactwa, ale dobrze, że tu dzisiaj zajrzałem. A pani to się opłaca, tak cały dzień na wietrze sterczeć? Zimno, wieje…
- E tam, można się przyzwyczaić, żyć jakoś trzeba! W Mieszcznie dużego wyboru nie ma. Wolę tutaj stać niż siedzieć na kasie w markecie. Zawsze to u siebie, nikt mi godzin nie wylicza. Jak trafię z towarem to żyję, a jak nie idzie to trudno, szynki kupować nie muszę! – znów się roześmiała, wymachując szeroko ramionami.
- Kryzys mnie na pewno nie złapie!
Spojrzał zdziwiony. – Wie pani, rzadko się tak zdarza, właściwie to każdy się boi, że ten cały kryzys, że zwolnienia znów będą, bezrobocie. A teraz jeszcze gaz przykręcili…
- A co mnie tam jakiś gaz? Piec mam u siebie w pokoju, węgla jesienią kupiłam trochę u chłopaków, drzewa przywiozłam to do wiosny starczy.
- Podziwiam pani optymizm – pokręcił głową ze zdziwieniem – mało znam takich osób.
- To pan chyba nietutejszy, co?
- Trudno powiedzieć – cmoknął z zadumą – pierwszy rok tu na zimę zostałem, ale przyjeżdżam od lat z Warszawy. Domek mam nad jeziorem, tylko zawsze na zimę wracałem do domu, do pracy. A teraz odpoczywam – uśmiechnął się po raz pierwszy – na emeryturze.
- O, to pozazdrościć, pozazdrościć. Nie ma to jak emerytom, niedużo, ale pewnie co miesiąc parę złotych wpada.
- Taaak… - skrzywił się – wpada.
- Co pan narzeka, każdy by pozazdrościł! – oburzyła się.
- Nie, nie! Nie narzekam, dużo mi nie trzeba, spokój mam, aż za dużo, tylko…
- Co tylko? Panie, jak ja bym tak chciała!
- Ale to Mieszczno… - westchnął. - Właściwie to człowiekowi tylko telewizor został. Latem to jeszcze, jeszcze. Za to teraz… Nawet kina tu nie ma, knajp nie lubię… Spacery zostają, a i tak gęby nie ma do kogo otworzyć. Tak mi się dzisiaj akurat dobrze z panią zagadało – jeszcze raz uchylił kapelusza.
Spojrzała uważnie. – Wie pan, nie pierwszy pan tutaj tak mówi, jakoś się tak od czasu do czasu człowiek zgada. Bo to i racja, dla starszych ludzi to tu życia nie ma, szczególnie jak ktoś nietutejszy i nikogo nie zna.
- O to, to właśnie… Latem jak obok mieszkają sąsiedzi, od lat znajomi to ruch jest, nawet wesoło, ale teraz lepiej nie gadać.
- Taaaak… lekko w Mieszcznie nie jest. To taki nasz stały kryzys – zgodziła się.
Marek Długosz