odcinek 245
Piękne czasy nastały dla wszelkiej maści chętnych do załapania się na stołki i inne miejsca z dostępem do słoików z konfiturami. Jeszcze parę lat temu nie za bardzo wiadomo było jaka partia, porozumienie, stronnictwo czy inny twór tak zwany polityczny może pokusić się o objęcie rządów nad elektoratem. Na górze i na dole. Jakieś głębsze zaangażowanie po jednej ze stron mogło się skończyć w przypadku niepowodzenia totalną klęską na parę najbliższych lat. Jak na przykład Chruściela i spółki, czy też paru innych dobrze w Mieszcznie znanych zawodowych działaczo – urzędników odpowiednich na każde, byle nieźle płatne stanowisko. Całe szczęście, że znalazł się Wójcik, który, jak to rolnik z dziada pradziada powoli, ale skutecznie zaorał, zasiał i zebrał plony, odsyłając większość mieszczneńskich wiecznych kandydatów do wszystkiego na ławkę rezerwowych. Ale ile można siedzieć na ławce?
Tym razem sytuacja jest jasna jak wiosenne słoneczko przebijające się zza chmur długiej zimy. Wszelkie znaki na ziemi, niebie i w telewizji wskazują, że we wszelkich możliwych wyborach od sołtysów i działkowych ogródków, po narodowy panteon mędrców wszelakich zwycięży Pokład Obiecujących. Z jednego prostego powodu – nikt tak pięknie nie potrafi zrobić elektoratowi wody z mózgu tu strasząc, tam obiecując i niczego nie dotrzymując (no prawie, co można zabrać i ograniczyć to zabrano i ograniczono, o czym świadczy najlepiej stan mazurskiego szkolnictwa). Tylko jakoś w Mieszcznie i okolicach obiecywacze ciągle czuli się niespełnieni, chociaż ambicji ci u nich, że ho ho! Jako pierwszy koniunkturę wyczuł jak zawsze Chruściel i porzuciwszy różowy sztandar posypał głowę popiołem i wskoczył na właściwy pokład. Pokład wprawdzie z lekka się zanurzył, ale jeszcze ten nowy ciężar póki co wytrzymał. Tylko że może niechcący rozkołysał tę jak się okazało dryfującą łódkę i obudził załogę, ta zaś zauważyła, że kapitan jakiś mocno zaspany i nie bardzo chętny do rozwinięcia wszystkich żagli.
- Jeżeli zaraz nie ruszymy do przodu, nie pokażemy jak pięknie potrafimy obiecywać, to w Mieszcznie i okolicach nie mamy czego szukać! Wójcik z panią Dolińską i Toczkiem nas spokojnie znów wykoleguje. Oni też potrafią składać obietnice, ale przynajmniej niektóre mogą zrealizować i tym nas przebijają. Dość toczkizmu i dolinizmu! To my jesteśmy piękni i kompetentni! Żadnych tam układów i sojuszy z oraczami i gajowymi! Wszystkie ręce na pokład! – tak mniej więcej zachęcił rozleniwioną załogę dotychczasowy pierwszy oficer January Rysowicz.
- Eee tam, czy to nam tak źle? – kapitan Leśniewski nie był entuzjastą gwałtownych ruchów – Dogadamy się z Wójcikiem, podeprzemy Toczka, obiecamy to i owo pani Dolińskiej i w całych ogródkach nikt nam nie podskoczy. A o to przecież chodzi, no nie?
Rysowicz z właściwym sobie temperamentem wyciągnął rękę i pokazał załodze piękną figę – A tyle zobaczycie jak nadal będziemy dryfować! Już w Mieszcznie nikt nam tak naprawdę nie wierzy, a jeszcze parę miesięcy to i poza miastem nikogo więcej w bambuko nie zrobimy. Obiecywać naprawdę trzeba umieć, brać przykład z wodza naszego wielkiego Tunalda Ducka!
Po tej niewątpliwie bardzo przekonującej wypowiedzi na Pokładzie Obiecujących zapanowała zrozumiała konsternacja. Zaniepokojony kapitan rozglądał się dokoła w poszukiwaniu wsparcia. W końcu paru z obecnych cokolwiek jemu i matuszce – partii zawdzięczało. Złapał wzrokiem Marka Dekadenta – z partyjnej łaski urzędnika rangi lekkopółśredniej wojewódzkiej, gdzie zapełniał parytet wyznaczony dla Mieszczna. Dekadent w mig pojął zamiar kapitana.
- No to jak się koledze pierwszemu oficerowi w naszym pięknym, nie bójmy się tego określenia, mieście Mieszcznie nie podoba to wolna droga! Niech sobie własną łódkę stworzy i po mazurskim interiorze żegluje gdzie jeszcze go nie znają! Pokład Obiecujących wielki jest i pod swe żagle każdego przygarnie, byle poglądów żadnych nie miał!
Co dalej się działo na pokładzie „Obiecującej” to mistrz Matejko jedynie byłby w stanie odmalować. W ruch poszły słabo dotąd oliwione języki, ręce a później i narzędzia co ostrzejsze. Poleciały w dół żagle, zniknęły smukłe maszty, rozsypał się od dawna nie czyszczony pokład. Długo nie trwało a ze sporej łajby wyłoniły się dwie chybotliwe szalupy. Jedna pod flagą Mieszczna i dowództwem Dekadenta, a na drugiej załopotała zielona bandera lasów i pól okolicznych z Januarym przy sterze. Tymże sprytnym sposobem obaj pierwsi oficerowie stali się kapitanami a dotychczasowy kapitan Leśniewski rozwinął proporzec admiralski. Miał tylko jeden poważny problem.
- Jaki kierunek wyznaczyć, jaki port jest dla mieszczneńskiej obiecującej floty najważniejszy? – drapał z namaszczeniem łysinę, co jak wiadomo zawsze wpływa pozytywnie na ruchliwość szarych komórek.
- Co jeszcze możemy obiecać? W co nam jeszcze mogą uwierzyć, jakim kursem płynąć?
W końcu się zdecydował, machnął ręką na elektorat i jako admirał połączonej obiecującej floty wysłał pierwszy sygnał:
- Cała naprzód, każdy swoim kursem, z portem przeznaczenia Koryto!
Marek Długosz