Odcinek 47
Jak powszechnie słychać, społeczeństwo na Mazurach mamy biedne, no może łagodniej - niespecjalnie zamożne. Ale rozwijamy się, rozwijamy, jak najbardziej! Europa jesteśmy w końcu i to ponoć środkowa! Widać to już nawet w Mieszcznie. Wprawdzie takiego brudu i bałaganu na ulicach jak po ostatniej długiej zimie to najstarsi Kurpie nie pamiętają, ale za to bajzel jest prawdziwy, europejski. Błoto nie zmieniło się tylko zupełnie, smród śniętych ryb w jeziorze też skądś znajomy, ale śmieci jakby już trochę inne! Kolorowe jakieś, lśniące i błyszczące. I dużo ich, bo najmarniejszy dinks w trzy torebki i kolorowe pudełko teraz się pakuje. A kilka pudełek w karton, karton znów w folię i tak aż do solidnego kontenera, który już na szczęście nie jest jednorazowego użytku.
Franek Buczko, potentat miejscowy w niszy surowców wtórnych, nie mógł się nachwalić stałych dostaw towaru do szybkiego zagospodarowania. Kilkanaście wielkich centrów handlowych codziennie zaopatrywanych w potrójnie pakowane dobra z całej wielkiej europejskiej ojczyzny dbało, aby Franek miał zajęcie od rana do późnego wieczora.
- I popatrz - mówił do starego znajomego ze znanej rynkowej bramy noszącego wdzięczną ksywę Morda - kiedyś, jak za Gomułki interes zaczynałem, to pod pachą trochę kartonów i gazet targałem. Butelki w starej siatce, co matula mi dała, bez problemu się mieściły. I dało się wyżyć, na ten kieliszek chleba wystarczyło. A od święta to nawet jak na dechach tańce przy orkiestrze odchodziły, to drugą torbę pożyczałem. Wino J-23 szło jak woda! Nie nadążałem do skupu nosić! Zresztą, co ci będę mówił, młody jesteś, to nie pamiętasz.
- Jakie J-23? Ojciec mówił, że po siedemnaście było! - zaperzył się Morda.
- Po siedemnaście to kapslowane, w małych butelkach - fachowo sprostował Franek - do odbicia w krzakach nad jeziorem. Na dechach, w porządnym towarzystwie wstyd było się z czymś takim pokazać. Każdy swój honor miał! A już za Gierka, to się naprawdę dobrobyt zaczął. Wystarczyło raz jezioro obejść, przez rynek przelecieć i dniówka była! A już najbardziej to czyny społeczne lubiłem!
- Co pan, panie Franiu!? Ojciec mówił, że nawet na wykopki go z zakładu wozili w niedzielę! Cały dzień spieprzony - skrzywił się Morda.
- Morda, jak ktoś na państwowym pracował to jasne, że mu w niedzielę wygodnie było do południa pospać, po obiedzie flaszkę ze szwagrem w rodzinnym gronie zrobić, a na wieczór do kina czy na inne występy się wybrać. Za to ja, jak w czarnym kapitalizmie. Świątek, piątek na prywatce robiłem. A jak był czyn, w parku albo nad jeziorem to już gołymi rękami nie nastarczyłem butelek nosić! Rower sobie nawet kupiłem! Z koszykami z przodu i z tyłu! Do wieczora kilka razy obracałem! I szacunek człowiek miał - ciągnął wspomnienia Franek - taka pani Stasia, jak swoich strażaków na czyn przyprowadziła, to zawsze na koniec mi podziękowała. Za posprzątanie po nich.
- Ale pan nawija, panie Franiu - roześmiał się Morda. - Pani Stasia? Niemożliwe!
- Co!? A sam Dyrektor to pilnował i w kapowniku zapisywał kto się opieprza i normy szpadlem albo grabiami nie wyrabia. Miałem gdzieś nawet takie zdjęcie z gazety, bo mnie fotografka zdjęła z nim razem i sobie schowałem na pamiątkę.
- No to faktycznie już tyle lat się pan w wyższych sferach obraca! - z uznaniem przyznał młody.
- Ma się te stare układy - skromnie przyznał Franek. - Wózek sobie nawet musiałem zmontować, bo już rower nie wyrabiał. I do dzisiaj, patrz Morda, jeszcze mi wózek wystarczał. Jak meble do meblowego przywieźli, takie dla majsterklepków, do samodzielnego zmontowania, to śmietniki zawalone były! Naumiałem się ładować tyle, że na dwa razy całe miasto załatwiałem - Franek z dumą spojrzał na Mordę - szkoda tylko, że tak rzadko rzucali!
- Ale potem to już bida, co? To ja już z przedszkola pamiętam jak czekoladopodobne cukierki na święta nam dawali - posmutniał Morda.
- Co ty, to dopiero było życie! - rozmarzył się Franek. - Trzy dni w tygodniu wystarczyło porobić i żyć jak król!
- Co pan, przecież kartki były na wszystko? - zdziwił się Morda.
- No właśnie dlatego! Za dziesięć kilo tektury miałem talon na paczkę papieru toaletowego. Za papier miałem kartkę na pół litra i jeszcze na dziecięce buty. To zamieniałem na benzynę, a za wachę, to już było wszystko! Morda, sam Chruściel mnie po jeziorze woził jak sobie chciałem odpocząć. Długal szanownym panem przezywał, bo bez mojej benzyny bryki by z garażu nie ruszył! Były czasy... - rozmarzył się.
- Ale teraz znów widać trochę lepiej panie Franiu, będzie się pan mechanizował, co?
- No właśnie. Znasz ty się Morda na wózkach, a ja właśnie potrzebuję jakiegoś żuczka albo coś podobnego. Człowiek się starzeje, cholera, siły już nie te, żeby z moją taczką na piechotę pedałować. Konkurencja rośnie, dwa razy trzeba całe miasto obrócić, żeby wyżyć. To co, znajdziesz mi coś takiego na chodzie i taniego?
- Albo jedno, albo drugie panie Franiu, ale jak dla pana to się poszuka. A prawko pan ma?
- Na świecie cię jeszcze nie było jak czołgiem w woju posuwałem! Dużo by gadać, jakoś dam sobie radę. Tylko żeby mi był legal, żadnych tam lewych numerów. Ja tam jestem porządny człowiek, z władzą bez krzywości chodzę.
- Iiii tam, kto by się przejmował! - machnął ręką Morda.
- No, no! Beż żadnych tam takich siakich. Ja tam u Szeryfa ulgowego biletu nie mam. Jasne?
Morda lekko się zasępił. Szanował pana Buczko, jak wszyscy w sferach handlowych i chciał się pochwalić swoją specjalistyczną wiedzą. W końcu to za miłość do wózków dwie ostatnie wiosny oglądał w dość ograniczonym zakresie i w deseniu w kratkę.
- Mam pomysł, tania będzie bryka i dobra! Z odzysku jak dla pana. I wiesz pan, panie Franiu, chyba będziemy razem interesy robić, bo masz pan łeb.
Marek Długosz
Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.
2006.04.12