Odcinek 94
Prezes "Śmieć Corporation" ltd, lider mieszczneńskiego biznesu, szara eminencja tego smętnego mazurskiego miasteczka, czyli Franek Baczko zarządził przerwę w pracy trwającej od bladego świtu. Jeszcze rok, dwa lata temu nazywało się to drugim śniadaniem i składało z bułki z kiełbasą pod piwo na ławce w parku lub - w ekstremalnych warunkach pogodowych - w poczekalni dworca. Osiągnąwszy obecną pozycję zawodową i wcale nie niższą społeczną, nie mógł już sobie pozwolić na takie ekstrawagancje.
- Co by ludzie powiedzieli? - pokiwał smętnie głową, parkując przed ekskluzywnym barem "Siwucha" - Trzeba dbać o imidż, chociaż taka ławeczka w świeżym wiosennym słońcu miała swoje uroki, oj miała! A teraz lancz, cholera, trzeba zjeść przy stoliku, gdzie spokoju człowiekowi nie dadzą! Dobrze jeszcze, że byle kto się już mi nie dosiądzie - znaczenie Franka w miejskim establishmencie dało mu prawo do bezterminowej rezerwacji wygodnego miejsca pod oknem. Zanim na stole pojawiły się zamówione flaki i "mazurskie mocne", sięgnął po gazetę.
"Rzeczpospolita rośnie w siłę a ludzie żyją dostatniej" - przeczytał wielki tytuł na pierwszej stronie. - Eee, skąd tu się wzięła prasa sprzed trzydziestu lat - już chciał wyrzucić papier, lecz zdjęcie obok prezentujące autora tej wypowiedzi nie pozostawiało wątpliwości, że gazeta jest świeża niczym jajo prosto z rynku.
- Co jest, nowe wraca? To już przecież było... - Franek przetarł oczy z niedowierzaniem.
- Czy można, panie Franku? - przy stoliku z szacunkiem kłaniał się Rudy, szef lekko podupadłego konsorcjum bezakcyzowych lizaków, aktualnie warunkowo korzystający z uroków wolności w IV RP.
- Siadaj Rudy - Franek wskazał wolne krzesło. - Łapiesz coś z tego? - podsunął mu gazetę z bijącym w oczy tytułem. Rudy zmarszczył czoło, siorbnął nosem, co normalnie pomagało mu w chwilach szczególnego wysiłku umysłowego.
- Kicha z grochem! - podsumował efekty pracy analitycznej. - Jak dostatniej, jak dostatniej?! - reakcja przeniosła się w sferę emocji.
- Coś ci nie pasuje? - Franek zmrużył znacząco lewe oko.
- Panie Franku, tak dłużej się nie da żyć! Nie mam już z kim pracować! Towar czeka. Ekstraklasa! Prosto od przyjaciół spod Wilna. Klienci proszą prawie na kolanach, bo się przyzwyczaili i nigdzie lepszego i tańszego lizaka nie znajdą, tylko cała moja sieć sprzedaży leży w kawałkach. Gdzie nie spojrzysz kamera albo mikrofon! Gorzej już być nie może! Łajza i Morda po ostatnim wypoczynku w pensjonacie między jeziorami prysnęli do Londynu! Gary zmywają! Wyobraża pan sobie! A reszta to gówniarze, małolaty, zaufać nie można...
- No to mamy wspólny problem - skrzywił się Franek.
- Co, pan też... - Rudy nie chciał wierzyć.
- Rozejrzyj się Rudy po Mieszcznie, wyjdź w końcu z tych twoich bram elektroniką nadzianych jak babka rodzynkami! Dwudziesty pierwszy wiek mamy i Europę wspólną jak kiedyś kibel na podwórku! Trzeba się dostosować i przestawić. Elastyczność chłopie, to jest to! - Franek poklepał Rudego po plecach.
- U mnie też nie ma ludzi do roboty. Każdy, kto ma łeb na karku a nie przyrząd do noszenia czapki, spada stąd gdzie pieprz rośnie! Do rajchu, na wyspy albo przynajmniej do Warszawy. Bo tam przez dwa dni zarobi to, co tutaj na miesiąc. Nawet u mnie albo u ciebie. I z tym musimy sobie jakoś poradzić!
Na stolik padł zza brudnych okiennych szyb nieśmiały promień wiosennego słońca. W nieskomplikowanej mózgownicy Rudego zwinął się maleńki rulonik. Z nadzieją spojrzał na Franka.
- Panie Franiu, tylko w panu nadzieja, wymyśli pan coś?
Franek ze smakiem zanurzył usta w pianie i powoli sączył złocisty napój. W końcu spojrzał krytycznie na Rudego i chyba uznał, że może jeszcze nie do końca wypadł z ostrej biznesowej gry.
- Słuchaj Rudy, lizaki zawsze szły jak woda?
- No nie zawsze - na tym podwórku Rudy był autorytetem.
- Sam widzisz, a od kiedy idą? - zapytał retorycznie, gdyż każde dziecko w Mieszcznie i okolicach wiedziało, że od czasu, gdy za niedaleką granicą zaczęły kosztować o wiele taniej niż w kioskach.
- Ty masz do wzięcia tyle lizaków ile udźwigniesz, a ja tyle śmieci, że nie daję rady zbierać! Ty masz klientów na okrągło, a moi odbiorcy doczekać się nie mogą na moje dostawy. Forsa leży na ulicy, tylko nie mamy ludzi, żeby ją zebrać!
- No dokładnie, panie Franiu!
- A popatrz, jak się teraz musi gimnastykować Włodek Maciejko, Henio Krótki, Dyrektor... Też płaczą, że ludzi nie mają!
- Bo płacą grosze, wyżyć się za to nie da - obruszył się Rudy. - U nich robi kto musi!
- Kombinuj, kombinuj... A ty byś do lizaków nie wziął z dziesięciu chłopaków po całej okolicy? Wszędzie ci kamer nie postawią, psiarnia też z forsą nie tego.
- Ba, tylko skąd mam ich wziąć?
- A skąd bierzesz tanie lizaki? Tam na razie to nie tylko lizaki tanie, ale i ludzie. Pogadałem z tym i tamtym - Franek wolał nie przechwalać się nowymi znajomościami - można z Europy skołować trochę grosza na nowe miejsca pracy. Przyjemne z pożytecznym, bo praca jest dla obywateli unii, a nie tylko my do niej weszliśmy, kapujesz?
- Chyba tak, panie Franiu, tylko jak się z nimi dogadać? Bo u nas już tylko emeryci jeszcze coś po rusku dziamgają... - zafrasował się Rudy.
Marek Długosz
Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.
2007.03.14