Odcinek 25

Jeżeli w Mieszcznie ktoś chce koniecznie spotkać długo nie widzianego znajomego, ma tylko jedno wyjście. Stanąć na rogu ulicy Rynkowej i Dworcowej, gdzie krzyżowały się wszystkie miejskie trakty piesze i rowerowe. Przed laty, gdy jeszcze do Mieszczna kursowały pociągi, a pod ich kołami ginęły wałęsające się bezpańskie krowy, uciekinierki z okolicznych pegeerów, tłumy wysiadające na dworcu przechodziły prosto na rynek, nie tracąc czasu na zwiedzanie mniej ważnych fragmentów tej mazurskiej metropolii. Najstarsi mieszkańcy Mieszczna pamiętają jeszcze czasy konnych wozów, z których każdej jesieni zaopatrywano mieszczuchów w tak podstawowe produkty jak worki ziemniaków czy kapusty. W każdy wtorkowy i piątkowy wieczór nad Mieszcznem snuł się więc charakterystyczny zapach potwierdzający pobyt w nim tych współczesnych taborów.

- Było, minęło... - westchnął melancholijnie Franek Baczko, znany miejscowy biznesmen. Franek na rynku się urodził, wychował i spędził całe życie, zyskując status nie tylko osoby dobrze ulokowanej w przyrynkowych strukturach gospodarczych, ale i żywej miejskiej legendy. Siedział w tej chwili na schodach piekarni i jak co dzień uważnie lustrował sytuację w okolicach miejskiego szaletu, gdzie koncentrowały się nitki wszystkich większych i całkiem sporych interesów.

- Siemka Franek! - przed schodami zatrzymał się czarny dwudrzwiowy "merol" dudniący basami licznych głośników.

- Cześć pracy, Rudy - Franek z szacunkiem dotknął wskazującym palcem daszka wytartej czapki. Rudy, łysy bysio w służbowych dresach, jako miejscowy plenipotent międzynarodowego koncernu zajmującego się od lat handlem lizakami cieszył się szacunkiem nie tylko w okolicach przyrynkowych.

- Nie widziałeś gdzieś Łajzy? Miał tu być już prawie godzinę temu i, kurczę, gdzieś zapadł!

- Był Rudy, był. Poszedł na szamkę do starej, bo dopiero rano wrócił z Olsztyna.

- Kurczę, to przez jego fanaberie interes na winklu stanie! A ludzi dziś jak latem na plaży! Morda już dawno po nowy towar miał jechać, a przez tego frajera stałych klientów stracę!

Rudy nerwowo stukał ręką w kierownicę, nie przejmując się specjalnie długą kolejką samochodów, jaka ustawiła się za jego merolem. Nikt zresztą nie protestował, gdyż wózek ten był powszechnie znany tak jak i jego właściciel.

- Franek, a może ty byś stanął na chwilę aż Łajza wróci? - Rudy stuknął się radośnie piąchą w pięknie wygoloną czaszkę.

- Co ty, Rudy?! Ja? - Frankowi trudno było uwierzyć, że może tak nagle awansować w hierarchii rynkowej społeczności.

- Ty, ty! Nie pieprz, tylko posuwaj! - Rudy ruszył do najbliższej bramy, gdzie nerwowo przebierał nogami kwadratowy gentleman w gustownym granatowym dresie i także dokładnie wygoloną czaszką.

- Dawaj Morda towar Frankowi, wskakuj w brykę i leć do Żmijogrodu, bo tam czekać nie lubią!

- Ceny Franek znasz - raczej stwierdził, niż zapytał Rudy. - Dołóż tam jeszcze te paczki, bo może zabraknąć - z bagażnika wyjął dwa kolorowe kartony i podał Frankowi.

- No to do roboty!

Franek z pewną obawą spojrzał na stojącą w bramie wielką turystyczną torbę i ostrożnie zajrzał do wnętrza. Wewnątrz porządnie poukładane leżały kolorowe paczki pełne lizaków najlepszych światowych marek. Takie same można było dostać w każdym okolicznym sklepie, tyle że za dwa razy wyższą cenę.

- Dwa miętowe panie starszy - mężczyzna w tyrolskim kapelusiku z piórkiem wyciągnął rękę z błyszczącą piątką. - Już się robi - Franek podał lizaki i chuchnął na monetę na dobry początek.

- Cztery malinowe - kolejny klient nerwowo przebierał nogami.

- Jednego cytrynowego - poprosiła staruszka, wydłubując monetę z zawiniętej chusteczki. - To dla mojego starego, z łóżka już nie wyłazi, a jeszcze jednego dziennie musi wylizać - mruczała pod nosem.

Franek uwijał się jak w ukropie. Towaru z torby szybko ubywało, ale Rudy co pół godziny podrzucał nowe zapasy.

- Co tam u ciebie, Franuś? Branżę widzę zmieniłeś?! - posterunkowy Kuciak znany powszechnie od koloru organu powonienia jako Śliwa, radośnie wymachiwał kolorową reklamówką. Wprawdzie prawie w cywilu, bo tylko w firmowych spodniach i jak zawsze zakurzonych butach, lecz z mundurowego nawyku kołysał się przenosząc ciężar ciała z obcasów na czubki palców.

- Kłaniam się nisko panie posterunkowy - Franek bezradnie rozglądał się wokół, lecz nagle przed bramą zrobiło się pusto.

- No, ja tylko tak, trochę kolegom pomóc...

- Jasne, kolegom trzeba pomagać, starym znajomym też Franuś. A my się znamy już... ooo, od wielu wielu lat. Co!? - ni to zapytał ni stwierdził Śliwa wyciągając torbę w stronę Franka.

Jako doświadczony biznesmen Franek doskonale rozumiał, iż każdy interes obciążony jest obowiązkiem podatkowym, w tym także i tym nie uregulowanym ustawowo. O, gdyby to chodziło o skup butelek, puszek czy nawet kolorowych metali, to tutaj był u siebie. W interesie lizakowym jednak debiutował i trudno mu było ocenić właściwą stawkę.

- No co Franek, na co czekasz? - Śliwa szeroko otworzył torbę.

- Jakie pan woli? Miętowe czy malinowe?

- Nie pieprz Franek, tylko pakuj jak leci! - Śliwa już nie żartował, lecz nie usłyszał jak za plecami zatrzymał się znany już nam pojazd z wyjątkowo wyciszonymi głośnikami.

- Kogo ja tu widzę? I Śliwa chce tu dzioba umoczyć!? Za wysokie progi na twoje brudne buciory! Sp... do budy! Już cię tu nie ma! - tę grzeczną prośbę Rudy jako były ligowy zawodnik poparł fachowym kopniakiem.

- Nie przejmuj się - uspokoił Rudy pobladłego Franka. - Coś mu się popieprzyło we łbie i wlazł o parę schodków za wysoko.

Marek Długosz

Wszelkie podobieństwo osób i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2005.11.02