Mało kto uwierzy, że poza książkami kucharskimi zdarza się niżej podpisanemu zajrzeć jeszcze na jakieś inne zadrukowane strony. Ale bywa, że coś tam się pod rękę nawinie. Tak jak na przykład ostatnio "Codziennik" Daniela Passenta. Literatura wprawdzie dość daleka od kuchni, jeżeli już jednak szukać jakiegoś powinowactwa, to z kuchnią przede wszystkim polityczną.
Dlaczego więc wspominam o tej książce akurat w tym miejscu, gdzie czytelnik szuka czegoś smacznego, przygotowanego przez fachowców i jak brzmi tytuł - dietetycznego? "Codziennik" jak i jego autor zajmuje się przede wszystkim polityką, czyli czymś bardzo niestrawnym, ba, często niesmacznym i brzydko pachnącym, czymś, co człek o zdrowych zmysłach powinien omijać z daleka. Ale jest i w polityce pewien przedział określany mianem dyplomacji, gdzie - jak pisze Passent - zdarzają się i rzeczy smaczne, a nawet kulinarnie wykwintne. W kilku miejscach "Codziennika" znaleźć można barwne opisy wskazujące na wpływ dobrej kuchni i smacznie zastawionego stołu na przebieg niezwykle ważnych rokowań, treść zawartych umów czy politycznych kompromisów. Można przecież i w naszej najnowszej historii znaleźć kilka przykładów, gdy naprawdę ważne decyzje, przynajmniej w części zapadały przy suto zastawionym stole, że wspomnę o Magdalence, rozmowach prezydentów Wałęsy i Jelcyna, czy biesiadowanie ówczesnego premiera Oleksego z niejakim Ałganowem, co skończyło się aferą na 24 fajerki.
Sam Passent wspomina, jak będąc w roku 2000 polskim ambasadorem w dalekim Chile chciał wspomóc padający na pysk polski przemysł lotniczy. Polecił więc przygotować niezwykle atrakcyjny obiad z pełną gamą przysmaków polskiej kuchni, na który zaprosił tamtejszego dowódcę lotnictwa. Pan generał przybył, pojadł, co do wypicia to dyplomacja na szczegóły nie pozwala, zachwycił się kuchnią i przekonany, że polskie helikoptery nie ustępują pieczystym i deserom, był gotów do rozmów o ich zakupie. Niestety, nasi fachowcy uczestniczący w tych rozmowach okazali się biegli w paru sprawach z wyjątkiem lotniczych właśnie i cały obiad na nic...
Zdarzało mi się w długim życiu jakimś przypadkiem ocierać o środowisko spod znaku fraka i cylindra, co wiązało się od czasu do czasu z koniecznością uczestniczenia w jego gastronomicznej otoczce. Nie są to może najbardziej przykre wspomnienia, ale na wszelki wypadek na samym początku trafiłem na gruntowne przeszkolenie - nie tam w żadnym dziwnym i tajnym ośrodku, lecz w warszawskiej restauracji "Ambasador". Panowie z protokołu dyplomatycznego w mało może dyplomatyczny, ale skuteczny sposób zapoznali paru toporkiem ciosanych w tym i niżej podpisanego, z kunsztem posługiwania się najdziwniejszymi przyrządami przy spożywaniu potraw, których, słowo daję, więcej na żadnej oficjalnej imprezie nie spotkałem. Ale co było zabawy, to było, szczególnie przy napojach, za które zgodnie z przepisami studenci płacili z własnej kieszeni, a "Ambasador" nie jest barem mlecznym i zawartość poszczególnych butelek kosztuje cokolwiek więcej niż kefir. Już jako absolwent tego kursu miałem czasem możliwość porównania dyplomatycznej kuchni różnych krajów. Prywatnie, rzecz jasna, zdarzało mi się jadać o wiele lepiej, chociaż trafiały się i rodzynki jak np. świetne ryby pieczone w kilku smakach w Ambasadzie Szwecji, genialna ucha podana na roboczej kolacji nad jednym z naddnieprzańskich limanów pod Kijowem czy owoce morza z widokiem na watykańskie ogrody w Rzymie. Ale i tak nic nie przebije wspaniałości, jakie podano do stołu u pierwszego sekretarza polskiej ambasady w Waszyngtonie na spotkaniu w ścisłym czteroosobowym gronie. Nic w tym jednak dziwnego, bowiem i pani domu, i sam gospodarz wywodzą się ze Szczytna, gdzie zdarza się nam czasem i dzisiaj wychylić kufelek pod gastronomiczne wspomnienia z dalekiego świata.
Wiesław Mądrzejowski
2006.03.08