Jeszcze dwa dni temu świętowaliśmy objadając się szyneczką z chrzanem, białą kiełbaską na gorąco i innymi wielkanocnymi specjałami. Oczywiście z przewagą jaj. Dzisiaj jaja nie stanowią jakiejś specjalnej atrakcji, ale tradycja tradycją.
Co do jaj, to pamiętam jak w latach pięćdziesiątych, jako mały chłopiec, wysyłany bywałem do spożywczego sklepiku między innymi po jajka. W owych latach rozróżniano trzy rodzaje jaj: świeże, chłodnicze i wapniaki. Te pierwsze to był w Warszawie rarytas. Nie istniały jeszcze „fabryki” jajek, a normalne kury nie niosły się zimą. Zatem dobrze było jeśli w sklepiku były akurat jaja chłodnicze. Takie jaja przechowywane są w chłodniach w temperaturze niewiele ponad zero stopni, najwyżej do pięciu. Mogą przetrwać długo powyżej miesiąca. No ale w powojennej Polsce takich specjalistycznych chłodni - nawet w stolicy - było niewiele, toteż najpopularniejszym jajem był „wapniak”, czyli sezonowe, letnie jajko przechowywane w specjalnie spreparowanym wapnie. Takie jajca wytrzymywały nawet kilka miesięcy, ale w smaku mocno traciły. W sklepach stały lampki do prześwietlania kupowanych wapniaków, bowiem sporo z nich bywało zepsutych. Po podświetleniu czarne, nie prześwitujące jajeczko to był zbuk i nie należało go kupować. To ostatnie zdanie nie do końca jest prawdziwe. My, dzieciaki, lubiliśmy przemycić pośród zakupów takiego zbuka. Po rozbiciu śmierdział on paskudnie siarkowodorem. Wymarzona złośliwa bomba do podrzucenia w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu.