Ostatnio tak się składało, że nasze wędrówki odbywały się bardzo blisko, trzymałyśmy się brzegu Dużego Domowego. W niedzielę 7 grudnia 2014 r. postanowiłyśmy więc ruszyć w las, bo dawno tam nie było nas. Wiadomo, że aby dotrzeć do lasu najpierw trzeba wydostać się z miasta.
Początkowo wędrowałyśmy chodnikiem, a mijając WSP-ol postanowiłyśmy sobie pożartować i razem z Pofajdokiem zasalutować. Na szczęście nikt nam nie przeszkodził, a żarcik z naśladowaniem Pofajdoka rozbawił. Wygodnym, szerokim chodnikiem podzielonym na dwie części pieszą i rowerową dotarłyśmy do nieczynnego przejazdu kolejowego. Przedostałyśmy się na drugą stronę i w sąsiedztwie stadionu, potem restauracji „Leśna” zmierzałyśmy do szosy ostrołęckiej. Był to fajny marsz ponieważ przyroda przyodziała zimową szatę, a my wędrowałyśmy ścieżkami posypanymi śnieżkiem niczym cukrem pudrem. Las przyprószony bielą fantastycznie się prezentował, ale niestety nie świeciło słoneczko, a świat spowiła delikatna mgiełka. Wędrowałyśmy po ziemi skutej mrozem, ale dzień był bezwietrzny i jak na tę porę roku ciepły. Musiałyśmy uważać ponieważ w niektórych miejscach droga przemieniła się w ślizgawkę. Zmierzałyśmy do skrętu na Tatarski Szlak i zapatrzone w piękno przyrody za szybko wydostałyśmy się na szosę, dlatego dosłownie kilka metrów musiałyśmy pokonać poboczem. Szłyśmy gęsiego, ja patrzyłam pod nogi i penetrowałam podłoże i takim oto sposobem, na poboczu przy ruchliwej szosie Szczytno-Ostrołęka znalazłam parostek, który zgubił koziołek. Moje koleżanki przekonane, że podnoszę wielki gwóźdź lub śrubę, aż nie mogły uwierzyć, że oto w takim dziwnym miejscu przy asfalcie znalazłam zrzut małego koziołka. Oczyściłam znalezisko z piasku i błota i schowałam do kieszeni. Wesoło rozmawiając zawędrowałyśmy aż na most na rzece Wałpuszy. Skręciłyśmy w lewo i kontynuowałyśmy wędrówkę kierując się na Wałpusz. W pewnym momencie przypomniałam sobie, że gdzieś powinna być taka droga, która skrótem doprowadzi nas do wśródleśnej szosy wiodącej do jeziora Lemany.
Nie mając pewności, która to, zaproponowałam skręt w lewo. Był to doskonały pomysł, bowiem trafiłyśmy wprost na bal, wdrapałyśmy się na leżące kłody i za Rodowicz zanuciłyśmy sobie pod nosem „Niech żyje bal”. Żywiczny zapach ściętych drzew wspaniale nas orzeźwił i po chwili faktycznie dotarłyśmy do szosy. Wędrowałyśmy gęsiego aż do przejazdu kolejowego. Tam ze zdziwieniem zobaczyłyśmy, że część torów usunięto i tylko zielony nasyp potwierdza obecność torowiska. Gdy spojrzałyśmy w lewo ujrzałyśmy drezynę, szyny i stertę wielkich śrub. Pojazd, który służył do prac związanych z demontażem torów, nam posłużył do robienia zdjęć w historycznym miejscu. Wgramoliłyśmy się na drezynę i przybierając różne pozy fotografowałyśmy. Muszę w tym miejscu przyznać się do czegoś, zawsze podjudzam moje koleżanki, by poddawały się moim pomysłom i pozwalały fotografować w różnych miejscach. One zaś na co dzień grzeczne i dobrze ułożone zawsze mnie słuchają, a i ja (wyznaję bez bicia) wiodę w tym prym. Na poczekaniu wymyślonym rymem: „Grażyna przy Grażynie na drezynie” i nakłoniłam moją imienniczkę, by dołączyła do mnie. Zaczepiłam też biegnących chłopców, by zrobili nam pamiątkowe zdjęcie jak dziewczyna przy dziewczynie stoi na drezynie. Oczywiście nic nie ruszałyśmy, tylko na tę platformę się wdrapałyśmy. Pomysł, by wracać do Szczytna torami zakiełkował w naszych czterech głowach, wszystkie stwierdziłyśmy, że lepiej wracać torowiskiem, niż ruchliwą niebezpieczną szosą. Takim oto sposobem, marząc że właśnie tu powstanie ścieżka rowerowa, a może tylko spacerowa dotarłyśmy aż do Leśniczówki. Porzuciłyśmy torowisko i leśnymi drogami dotarłyśmy do Szczytna. W sumie wyprawa trwała od 11tej do 14tej i mając krokomierz mogłyśmy odczytać, iż liczyła 15 km. Zmęczone, ale szczęśliwe rozeszłyśmy się do swoich domów, by po raz kolejny stwierdzić, że wystarczy wyjść z domowego zacisza, a przygoda sama wplącze się pod nasze, wygodne buty.
Grażyna Saj-Klocek