Gdy 4-tego października tuż przed 10-tą zaczęliśmy zjeżdżać się na Plac Juranda – stałe miejsce „Kręciołowych” spotkań, to wszyscy kolejno oznajmiali, że mamy przed sobą ostatnią, tak ciepłą niedzielę. Warto więc wykorzystać piękny dzień na miłą wycieczkę, a najlepiej poszukać grzybów.
Faktycznie od kilku dni grzybiarze żyją tylko jednym - taakimi borowikami, smażą je, suszą, marynują. Jednak dla większość już samo chodzenie po lesie i wypatrywanie zdobyczy stanowi największą radość.Jedziemy na grzyby. Mijamy Rudkę, skręcamy na Czarkowy Grąd i tam kierujemy się w las, wprost na Sosnę Lirę. Mijamy pomnikowe drzewo i ja oznajmiam, że dokładnie w tym pasie zawsze rosną prawdziwki. Nikt nie wierzy, więc po dary lasu idę sama, a gdy wołam, że są, to dopiero mam towarzystwo. Piękne prawdziwki najpierw fotografuję, a potem pozwalam rozpromienionym koleżankom zebrać. Takich przystanków mamy kilka i za każdym razem zbiór murowany. Trzy panie decydują się zabrać grzybki do domu, więc każdy zbiór sprawiedliwie rozdzielamy. Mamy wyjątkowe szczęście, gdzie się obrócimy, tam borowiki. Nie mamy jednak koszy, dlatego też jedna z koleżanek rowerowy kask przemienia w wygodne naczynie na zbiory. Przy tak pięknej pogodzie las po prostu olśniewa, a słońce sprawia, że zdejmujemy kurtki. Jedziemy wolno, wolniusieńko i z wysokości siodełek wypatrujemy zdobyczy. Wielki borowik wprost wychodzi na drogę, kanie też się kłaniają. Spacerkiem niespiesznie docieramy do miejscowości Piecuchy, a że nazwa miejscowości doskonale odzwierciedla fakt, iż jesteśmy dziewuchy, które nie lubią siedzieć w domu robimy pamiątkową fotkę. W Piecuchach peleton dzieli się na tych, którzy szosą wracają do Szczytna i na tych którym grzybów mało. Prawdziwki zbieramy w niedalekim sąsiedztwie gospodarstwa agroturystycznego „Kamez” i do gościnnych gospodarzy Eli i Zdzisława Kobusów kierujemy się. W tym pełnym dniu niespodzianek trafiamy na ucztę kulinarną – smażenie placków ziemniaczanych. Nasza przemiła koleżanka chętnie oddaje miejsce przy piecu i patelni. Smażenie na prawdziwej kuchni spod której bucha ogień nie jest proste. Gospodyni wyposaża nas w frywolny fartuszek, który ze względu na rysunek nie kwalifikuje się do publikacji, ale nas rozśmiesza. Niestety nie jest nam do śmiechu, gdy tak jak za dawnych czasów musimy popisać się swoimi umiejętnościami, a to podłożyć fajerkę, a to ją zdjąć, a to dorzucić drewna. Stanąć przy tablicy z nazwą Piecuchy – prosta sprawa; stanąć przy prawdziwym piecu – nie lada wyzwanie. Nie ukrywam, że najlepsze placki serwowała Ela; nasze wychodziły różne, a to za grube, a to przypalone, ale wszystkie zostały zjedzone. Objedzone plackami, obładowane grzybami wracamy do domu śpiewając sobie: „ta ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się pożegnamy”...
Grażyna Saj-Klocek 4.10.2015 r.