Otrzymałem niedawno świeżo wydaną książkę „Od spódnicy do spodni - historia mody męskiej”. Niezwykle ciekawa opowieść o różnorodności ubiorów na przestrzeni wieków. Ze zdumieniem dowiedziałem się z niej, że już w epoce brązu, ponad dwa tysiące lat przed naszą erą, noszono nie tylko odzienie ze skór zwierzęcych, ale także potrafiono, na prymitywnych krosnach, wyprodukować wełnę. Szyto z niej długie kaftany używając, jako nici, końskiego włosa lub ścięgien reniferów. Co więcej, barwiono tę wełnę naturalnymi barwnikami, czyli sokami z jagód. Kolor niebieski - bez, czerwony - marzanna, fioletowy - czarne jagody.
Później, na przestrzeni wieków, męska moda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Odmiennie w różnych regionach świata. I tak aż do dziewiętnastego wieku, a konkretnie do roku 1872. Wówczas wyprodukowano pierwsze dżinsy. Od tej pory, czyli od 145 lat, jakkolwiek nie zmieniałyby się upodobania panów, tak czy inaczej modę męską zdominował amerykański wynalazek.
Druga połowa owych 145 lat to już moje czasy. W tużpowojennej Polsce „amerykański styl życia” nie był mile widziany i kto tam w ogóle słyszał o jakichś dżinsach? Kiedy na przełomie lat 50. i 60. nieliczni młodzieńcy wkładali błękitne, amerykańskie spodnie, otrzymane w paczkach od zamorskich krewnych, oficjalnie nazywano je teksasami. My młodzi znaliśmy angielską nazwę dżins, ale dorosłym to słowo kojarzyło się wyłącznie z dżinem w lampie Aladyna. No, może niektórym także z angielską nazwą jałowcówki. Karin Stanek, na początku lat sześćdziesiątych, śpiewała „tato kup mi dżinsy-spodnie...” Gdyby zaśpiewała „tato kup mi dżinsy”, to tato z pewnością nie wiedziałby, czego to córeczka właściwie potrzebuje.
Gdzieś tak w okolicy mojej matury, czyli około roku 1963, wyprodukowano w Polsce materiał dżinsopodobny o nazwie teksas.