Wspomniał mi niedawno jeden z Czytelników, że chętnie by coś przeczytał o słodkościach, które mu w najtrudniejszych sytuacjach poprawiają nastrój. Przyznaję, że nie jest to ulubiony temat moich gastronomicznych pogawędek. Jakoś tak się składa, że z ciasteczek wolę najbardziej placuszki ziemniaczane, a nie miałbym nic przeciwko temu, aby torty były na przykład śledziowe. Co nie znaczy, że słodkości w swoim jadłospisie całkowicie pomijam. Co to, to nie. Zdarza się od czasu do czasu, że w jakiejś kawiarence zjadam coś dobrze słodkiego i to nawet z apetytem. Miałem i mam też swoje ulubione "słodkie dziurki", gdzie zawsze mogłem lub mogę coś ciekawego znaleźć.
Jak długo będę żył, lokal naprzeciw MDK, gdzie teraz można kupić chyba buty czy coś tam innego do ubrania będzie dla mnie niczym innym tylko "Moccą". Marzy mi się, że może kiedyś wróci do swego właściwego przeznaczenia. "Mocca" to była instytucja znana w całej Polsce! Jeszcze spotykam gdzieś daleko starych gliniarzy z rozrzewnieniem wspominających młode lata w Szczytnie i oczywiście ulubioną kawiarnię - a w niej ponczówki. Te właśnie ciastka były specjalnością lokalu i naprawdę do dzisiaj czuję ich niezapomniany smak. Ba, kiedyś, gdy nie groziło to jeszcze istotnymi konsekwencjami dla zdrowia, z jednym z przyjaciół zjedliśmy tam chyba po sześć porcji tego specjału!
Było, minęło. Dziś jakoś trudniej w Szczytnie o naprawdę dobre ciasta pod małą czarną. Może częściej muszę zaglądać do "Coffeiny", ale jak dotąd podawane tam słodkości są niezłe, lecz nie porażają dobrocią. W Warszawie miałem przez ostatnich kilka lat ulubioną dziuplę w samym centrum. Tuż za hotelem "Forum" była kawiarenka "Pod bzami" z uroczym pięterkiem i domowymi sernikami w kilku rodzajach. Przesiedziałem tam wiele godzin nad firmowym sernikiem morelowym na białym winie. Piękna sprawa, wszędzie blisko, sernik super, ceny jak na stolicę umiarkowane. I tu właśnie w zeszłym tygodniu patrzę, a kawiarenki już nie ma! Powiększa się o jej lokal sąsiedni bar z fast fodem! I komu to szkodziło?
Jak by nie patrzeć, słodkości wpływają na zaokrąglenie sylwetki. Nie wiem, czy mi się dobrze wydaje, lecz osoby o miłej dla oka tuszy są jakoś dla innych sympatyczniejsze, życzliwe... Przepraszam wszystkich chudzielców, może to tylko złudzenie. W każdym razie znane mi panie posiadające umiejętność tworzenia genialnych ciast nie zwracają szczególnej uwagi na wskazówki wstrętnego urządzenia z wyrzutem wskazującego co nam tam znów gdzieniegdzie przybyło. Jedna z tych pań, apetycznie okrągła (nie obrazi się, bo, jak mówi, lubi siebie taką, jaką właśnie jest) obdarza swoich przyjaciół i mnie też niezwykle smakowitymi ciastami truskawkowymi. Cały sezon truskawkowy to właśnie jej perwersyjne dosłownie biszkopty nasączone nalewką na wiśniach. Wyobraźcie sobie państwo taki puszysty biszkopt przełożony dobranymi sztuka w sztukę truskawkami umocowanymi w lekko tylko słodkim kremie. W upalny czerwcowy dzień porcja takiego ciasta prosto z lodówki to na pewno coś znacznie doskonalszego niż jakiekolwiek lody, a nawet kufelek piwa! O słońcu teraz myśleć nawet nie można, zniknęło na wiele tygodni, ale co powspominamy to nasze.
Trzymając się wspomnień - ciastem mojego pomorskiego dzieciństwa były bezy. Właściwie nie bezy, ale marengi, bo tak u nas w Bydgoszczy nazywano te kruche cudeńka ze słodkiego białka. Miały one, poza walorami smakowymi, jeszcze jedną zaletę, bardzo istotną dla kilkuletniego ich wielbiciela. Były bardzo lekkie i tym samym... tanie. Dość późno zorientowałem się, że za dwa złote, a taka suma od czasu do czasu zdarzała się być w zasięgu inwestycji gastronomicznych, można było kupić ponad dziesięć deko, czyli dużą torbę chrupkiej słodyczy. Gdy kiedyś gestem utracjusza zażyczyłem sobie torbę za całe dwa złote, moje szczęście nie miało granic! Delektując się każdą kulką po kolei, pożarłem wszystko, zanim doszedłem do domu i nawet późniejsze dość gwałtowne skutki tego obżarstwa nie umniejszyły mojej miłości do białej chrupkiej słodyczy.
Wiesław Mądrzejowski
2006.11.15