Większość młodzieńczego życia spędziłem na Dolnym Mokotowie. To dzielnica granicząca z warszawskim Czerniakowem, a w latach przedwojennych postrzegana jako całość ze słynnym, bandyckim rejonem. Ja wprawdzie mieszkałem w luksusowej części „dołu”, bo między Parkiem Łazienkowskim, a ulicą Belwederską, ale już kilka uliczek dalej zaczynał się rejon znany z książki Stanisława Grzesiuka „Boso, ale w ostrogach”. Sam Grzesiuk mieszkał przy ulicy Nabielaka, to jest w odległości od mojej uliczki Parkowej takiej, jak w Szczytnie od Ratusza do poczty. Grzesiuk zmarł w roku 1963. Miał zaledwie czterdzieści pięć lat. Ja wówczas zdawałem maturę.
Stanisława Grzesiuka nigdy osobiście nie poznałem, ale pamiętam go doskonale z telewizyjnych występów. Jego przedwojenne, „szemrane” piosenki śpiewała wówczas cała Warszawa. Nauczyłem się wszystkich na pamięć, a że już wtedy trochę grałem na gitarze, mój flirt z estradą i kabaretem zaczął się od tych właśnie piosenek. Oczywiście starannie naśladowałem gwarową wymowę i starowarszawski akcent Grzesiuka. No bo jakże by inaczej!
Z czasem piosenki te poszły w zapomnienie, choć wciąż śpiewała je „Orkiestra z Chmielnej”, a także Stasiek Wielanek.
Co do orkiestry z Chmielnej, to warto przypomnieć, że był to zespół bardzo przyzwoitych, śpiewających muzyków, przebranych w przedwojenne, proletariackie ubranka, mających swoje stałe miejsce w połowie uliczki Chmielnej. Tu należy dodać, że w opisywanych latach uliczka nosiła oficjalną nazwę Rutkowskiego, ale i tak w potocznej mowie używano przedwojennej nazwy Chmielna. Muzykalni starsi panowie grali i śpiewali, zbierając datki do kapelusza. Zdawałoby się pełny folklor, a jednak…
W latach PRL-u nie było możliwe, aby jakaś grupa ot tak sobie popisywała się na ulicy i zbierała do kapelusza pieniądze. Samozwańcy byli nielegalni. Ścigała ich zatem milicja. No, ale zapotrzebowanie na folklor istniało, szczególnie wśród turystów, a ci z reguły włóczyli się po Chmielnej. Toteż panowie „Orkiestra z Chmielnej” stanowili grupę formalnie zakontraktowaną przez „Pagart”. Przewidziano określone godziny pracy i stałą pensję. Była ona zresztą niewielka, ponieważ orkiestrze całkiem oficjalnie przyznano prawo pobierania datków (w końcu także element folkloru!), z których nie musiała się rozliczać.
Wymienieni wykonawcy „szemranych” piosenek śpiewali z charakterystycznym akcentem starej, warszawskiej gwary. Całkiem już obcym współczesnej młodzieży. Toteż dla niej piosenki te zupełnie przestały istnieć.
I oto nagle lider popularnego zespołu T.Love – Muniek Staszczyk objawił się jako Szwagierkolaska i nagrał płytę z piosenkami Grzesiuka. Nie naśladując warszawskiego akcentu i nie sugerując się pierwowzorem przy aranżacji utworów. Nowocześnie. A jednak jest w tych piosenkach coś z dawnej Warszawy. I młodzież znów zaczęła śpiewać „U cioci na imieninach”. Co do mnie, to cieszę się, a przed Muńkiem chylę czoła!
Kilka miesięcy po śmierci Stanisława Grzesiuka zdawałem na studia. Zdałem. W studenckim klubie architektów, przy piwie, śpiewaliśmy jego piosenki. Znalazło się kilku muzykujących kolegów, którzy towarzyszyli mi na gitarze i skrzypcach. I wtedy przyszło nam do głowy, aby jakoś zarabiać na to piwo. Wyszliśmy więc na ulicę jako orkiestra podwórkowa, krążąc po starych, podwórkowych studniach ulic Koszykowej, Lwowskiej i Śniadeckich. Oczywiście z obstawą kolegów, którzy baczyli, aby w pobliżu nie kręcił się jakiś milicjant. Nie powiem - na piwo potrafiliśmy uzbierać, a z czasem staliśmy się nawet dość popularni w okolicy. I dlatego, dla bezpieczeństwa, należało zwinąć interes. Później kontynuowaliśmy nasze „szemrane” śpiewanie, ale już w warunkach klubowych. To osobny temat i sądzę, że za tydzień wrócę do niego w kolejnym felietonie. A dzisiaj życzę moim czytelnikom – z okazji karnawału, aby nieprzespanej nocy znojnej mieli na ustach ślad i aby na kolejnych balach zawsze zbierał się ferajny kwiat - o czym śpiewał Grzesiuk w piosence „Bal na Gnojnej”.
Andrzej Symonowicz