Tydzień temu, w moich wspomnieniach, opisywałem fenomen Stanisława Grzesiuka i modę na starą, warszawską piosenkę. Opisałem także krótki żywot studenckiej, nielegalnej orkiestry podwórkowej. Kiedy trzeba było ją zwinąć, nasz czteroosobowy zespół otrzymał ciekawą propozycję. Grupa studentów Politechniki, zamieszkująca największy warszawski akademik przy placu Narutowicza, zaprosiła nas do swojego klubu. Chłopaki własnym sumptem wyremontowali fragment piwnic pod akademikiem, z osobnym wejściem od ulicy Mochnackiego i nazwali swój nowy lokal „Reduta”. W soboty i niedziele zaprogramowano wieczory tańcujące i oto nas zaproszono, aby imprezy te poprowadzić. Nas! Z naszym dziwnie niemodnym repertuarem szlagierów przedwojennej Warszawy. Nie tylko piosenek Grzesiuka, ale także starych tang i romansów z dawnych kabaretów i filmów. Z repertuaru Miry Zimińskiej, Hanki Ordonówny, Eugeniusza Bodo, czy Aleksandra Żabczyńskiego, a także innych gwiazd tamtych lat. Ryzykowny pomysł!
I oto, co się okazało. Klub błyskawicznie zyskał znakomitą renomę. W owym czasie niezbędnym był patronat „stosownej” organizacji młodzieżowej. „Redutę” wziął pod swoje skrzydła ZMS, czyli Związek Młodzieży Socjalistycznej. Działacze tejże organizacji uznali, że klub nie powinien być elitarny, czyli studencki i że wieczorki tańcujące należy udostępnić młodzieży z zewnątrz. I to był ten przypadkowy strzał w dziesiątkę. Plac Narutowicza to centrum dzielnicy Ochota. W tamtych latach (sześćdziesiątych) mieszkało tam jeszcze sporo nieco szemranego, młodzieżowego elementu o prawdziwie warszawskich tradycjach. I ta młodzież nagle całkowicie utożsamiła się z klubem i muzyką starej Warszawy. Przychodziły tłumy – co tu ukrywać – łobuzów, którzy w „Reducie” zapominali o zwyczajowej agresji, za to prześcigali się w popisywaniu znajomością gwarowych wyrażeń, akcentu i tekstów piosenek. Nas – grajków – szanowano. Kiedy ogłosiliśmy konkurs na nazwę dla zespołu, największy aplauz uzyskał pomysł „Renciści”. I tak już zostało.
Jako się rzekło, „Reduta” była formalnie klubem ZMS-u. Toteż czasopismo tejże organizacji – tygodnik „Walka Młodych” zamieścił na rozkładówce numeru z dnia 11 grudnia 1966 entuzjastyczny artykuł Barbary Iwanowskiej, z moim zdjęciem, pod tytułem W REDUCIE TAŃCZĄ TANGO. Spłowiały egzemplarz owego periodyku przechowuję do dzisiaj, zatem zacytuję pewien fragment artykułu, dotyczący bezpośrednio mnie:
„Andrzej podobno pochodzi z Czerniakowa i z warszawskim folklorem zżył się od dziecka. Lubi śpiewać takie piosenki…itd.”
Z tym pochodzeniem, to oczywiście nieprawda. Zaledwie kilka lat wcześniej zamieszkaliśmy na dolnym Mokotowie, ale to nie Czerniaków. Ponadto nasza ulica Parkowa należy do tej elegantszej części „dołu”. Pamiętam do dziś, jak zacytowany fragment tekstu zdenerwował moją mamę – osobę wykształconą i z aspiracjami. Potężnie zirytowana, sądząc, że to mój pomysł z owym szemranym pochodzeniem, obsobaczyła mnie następująco:
- Trzeba było powiedzieć, że matka twoja, to spracowana praczka, a ojciec miejscowy pijak – dopiero byś zrobił karierę w tej waszej „Reducie”!
Klub „Reduta” był zalążkiem późniejszego zespołu kabaretu „Stodoła”, tam bowiem po raz pierwszy spotkali się ludzie, którzy dwa lata później doprowadzili do premiery inaugurującego programu kabaretowego.
Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że mój obecny pobyt w Szczytnie, a trwa on już siedem lat, jest także efektem dawnej, redutowej aktywności. Aktywności sprzed czterdziestu czterech lat. A było tak:
Do „Reduty” przychodził czasem ZMS-owski działacz, który ponoć miał sporo do powiedzenia we władzach formacji rządzącej klubem. Bawił się zawsze doskonale, ale my grajkowie trzymaliśmy dystans – władza, to władza, a żaden z nas do ZMS-u nie należał. Tymczasem miesiące mijały i nagle doszła do nas informacja oficjalna, że produkcje zespołu „Renciści” nie są właściwe ideologicznie, że są niekiedy wulgarne, a w ogóle to gloryfikacja czasów sanacji nie powinna być treścią przybytku socjalistycznej organizacji. I oto nasze dalsze występy stanęły pod znakiem zapytania. Nawet ujrzeliśmy widmo głodu, bo przecież w klubie; skromnie, bo skromnie, ale jednak zarabialiśmy. Przeszliśmy zatem w stan oczekiwania, bowiem ostateczna decyzja o wyrzuceniu nas miała zapaść na jakimś ważnym związkowym forum.
Forum wreszcie odbyło się i nikt nas nie wyrzucił. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w naszej obronie stanął wspomniany stały bywalec klubowy – działacz. On to nawyzywał od baranów i matołów swoich organizacyjnych kolegów, a że miał autorytet…zostaliśmy.
Od tej pory zaprzyjaźniłem się z owym działaczem - Krzyśkiem, a nasza znajomość trwa do dziś. To on mnie ściągnął do Szczytna. Młody ZMS-owiec, później opozycjonista więziony za przekonania, następnie polityczny emigrant. Po powrocie z emigracji znany businessman. Obecnie zacny obywatel Szczytna, a konkretnie miejscowości Romany. Uhonorowany statuetką Juranda. To przez niego ja też mieszkam w Szczytnie i przy pomocy „Kurka Mazurskiego” zanudzam współobywateli. Obwiniajcie za to jego – Krzysztofa Topolskiego.
Andrzej Symonowicz