Piszę ten felieton w niedzielę 22 lipca, w swoim kąciku na ratuszowej wieży. Na zewnątrz tłum rozbawionych wczasowiczów uczestniczy w dorocznym miejskim festynie DNI I NOCE SZCZYTNA. Z mojego okienka mogę obserwować fragment ulicy Sienkiewicza.

Food trucki w Szczytnie
Typowy współczesny barowóz, czyli food truck

Tam właśnie ustawiono tak zwane food trucki (po polsku barobusy) z prostymi i tanimi (przynajmniej z założenia) daniami. Wszystkich samochodów nie mogę dostrzec, ale jest ich zapewne około dwudziestu. Czyli, zapowiedziany przez dyrektora MDK Andrzeja Maternę, prawdziwy festiwal food trucków. Uważam, że był to świetny pomysł. W mieście wielkości Szczytna podaż potraw nazywanych fast food ogranicza się niemal wyłącznie do pieczarkowych zapiekanek na bułeczce oraz hot dogów z najtańszych, paskudnych parówek. No mamy jeszcze kebaby. Kiedy przy ulicy 1 Maja otwarto znakomitą burgerownię „Kawał Woła”, to lokalik nieco ponad rok świecił pustkami, aż wreszcie padł był. Rozmawiałem na ten temat z właścicielem owego barku. W Warszawie takie lokale są wprost oblegane przez studencką młodzież, a przecież w Szczytnie także mamy wyższą uczelnię. Odpowiedział mi, że owszem ma pewien napływ klientów-studentów, ale czasowo. Tylko wówczas, gdy do WSPol przyjeżdżają na szkolenia grupy kursantów z dużych miast. Ci natychmiast odnajdują w mieście „Kawał Woła” i bardzo sobie chwalą podawane wołowe burgery. Miejscowa brać jakoś nie rozsmakowała się w wołowinie. Muszę tu dodać od siebie, że szczycieńskie kotlety były naprawdę najwyższej klasy. Niejednokrotnie próbowałem. Dodam jeszcze, że klasyczny burger kosztował u nas 12 zł. W Warszawie, w sieci BB, identyczny kosztuje 20 zł, a zdarzyło mi się także zjeść równie dobre danie na lotnisku w Toronto. Tylko że tam wołowy kotlet w bułce kosztował aż 16 dolarów!

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.