Jak można było zauważyć w poprzednim numerze „Kurka”, moje kulinarne opowieści miały krótką przerwę, którą poświęciłem w dużej mierze na studia nad kuchnią i gastronomią izraelską. Temat to ogromny, poświęcić mu trzeba przynajmniej dwa spotkania z cierpliwymi Czytelnikami. O żydowskiej kuchni wspomniałem już kiedyś przy okazji podróży po Izraelu, ale wtedy zajmowałem się intensywnie zwiedzaniem, więc z wyczynów gastronomicznych w pamięci pozostała mi tylko najbardziej oryginalna w życiu golonka zjedzona w najprawdziwszym pustynnym kibucu. Tym razem miałem dużo więcej wolnego czasu i mogłem się zająć dość intensywnie zarówno gastronomią, jak i samą izraelską kuchnią. Dzisiaj mniej o kuchni a więcej o gastronomii.
Zacząć trzeba od początku, czyli od śniadania. Wszystkich, którzy zamierzają mieszkać w izraelskich hotelach trzeba uprzedzić, że kuchnia hotelowa jest z reguły koszerna, co oznacza m.in., że na śniadanie w hotelach nie podaje się żadnych dań mięsnych. I bardzo sobie to chwaliłem, gdyż wybór nabiału jest wprost nieograniczony, pieczywo niezwykle smaczne i urozmaicone, multum przypraw i kawa stawiająca na nogi po najtrudniejszej nawet nocy. Naliczyłem na przykład w ofercie – dziewięć postaci twarogów, sześć gatunków żółtego sera, mnóstwo warzyw, jajka na miękko, twardo, omlety, sadzone i jajecznice z różnymi przyprawami. I co najważniejsze – genialne –tak, tak – śledzie. W oleju, w occie, wędzone na biało, różowo i co tam sobie jeszcze można wyobrazić. A śledzika, nawet pod poranną kawę, uwielbiam. O bułkach, cebulakach, pitach, macach i jak się tam jeszcze nazywają te placki i chlebki już nie wspomnę. To na dobry początek.
Wśród restauracji, barów i knajpek uderza od razu w oczy … cyrylica, czyli rosyjski alfabet, w jakim obok jidysz reklamują się te lokale. W ogóle język rosyjski jest drugim użytkowym językiem tego kraju daleko w kącie pozostawiającym angielski. Dobrze, że jeszcze coś człowiek pamięta. Lunch możemy sobie darować, bo tak jak na całym świecie królują pizzerie, bary arabskie z kebabami, nadziewanymi bakłażanami, czy greckie z mussaką. I nawet w miejscach zamieszkałych przez miejscowych, daleko od szlaków turystycznych, nie jest tam zbyt tanio. Jedynie kawałek pizzy można zjeść za 5 szekli (4 złote), reszta jest dużo droższa. Najpopularniejsze fast foody, czyli falafel z nasion ciecierzycy czy showarma (coś w rodzaju kebabu) kosztują od 15 do nawet 50 (!) szekli. Szkoda zdrowia i pieniędzy.
Na porządną kolację w restauracji z piwem lub winem należy przeznaczyć minimum 100 szekli na osobę i przygotować się na szereg atrakcji. Przede wszystkim obsługa. Może mieliśmy pecha, ale nie zachwycała. Bez wyjątku w żadnym z odwiedzonych lokali. Przede wszystkim kelnerów, barmanów, oberkelnerów, naganiaczy, wykidajłów i jeszcze mnóstwa innych osób o bliżej niesprecyzowanych obowiązkach było jak na mój gust dużo za dużo. Najłatwiej dogadać się oczywiście po rosyjsku. Szczęśliwie, na co zwracam szczególną uwagę po doświadczeniach egipskich, czystość i higiena gwarantowana. Nawet gdy lokal na oko nie robi wrażenia przesadnie eleganckiego. W karcie – jeżeli nie jest to restauracja np. chińska, francuska czy włoska lub meksykańska – mamy raczej stały zestaw dań kuchni wschodnioeuropejskiej. Z pewnością znajdzie się więc tam kilka (świetnych, polecam!) zup, bulionów, cebulowych, jarzynowych, gulaszów czy fasolowych. Największe moje uznanie wzbudziły gęsie piersi duszone w kapuście z winem i podawane z kluseczkami z cebulką na gęsim tłuszczu. O innych daniach wspomnę za tydzień, za to jeszcze kilka słów o deserach. Niespecjalnie lubię słodycze, w Polsce je sobie raczej odpuszczam. W Izraelu pękłem, gdyż wybór świetnych ciast (genialne orzechowe), strudli z jabłkami, dynią, rodzynkami lub ananasem, tortów a przede wszystkim musów kremowych, czekoladowych czy jabłkowych – łamie najtwardszych. I to w każdym lokalu.
Wiesław Mądrzejowski