Tak zwany „piękny gest” to bardzo pojemne określenie. Niemniej zawsze dotyczy zachowania wykraczającego elegancją, czy też po prostu grzecznością, poza zwyczajową, codzienną rutynę.
Kilka lat temu Daniel Olbrychski spotkał się z mieszkańcami Szczytna w Miejskim Domu Kultury. Po programie odwiedził naszego wspólnego znajomego w Romanach. Byliśmy tam czterech chłopów - towarzyszył nam słynny scenograf, znawca koni i militariów - Tomek Biernawski. Co tu ukrywać – popiliśmy trochę, ale łagodnie, bo whisky rozcieńczaliśmy colą. Kiedy nadszedł czas odwiezienia mistrza do Warszawy, a był to jeszcze dość wczesny wieczór, Daniel poprosił gospodarza o zapas mieszanki na drogę. Ale w czym przygotować koktajl, aby było wygodnie i elegancko? I wtedy Krzysztof (gospodarz) przypomniał sobie piękny wyczynowy rower, który, po porannej przejażdżce stał w hallu. Bez namysłu odczepił od ramy bidon i zmieszał mistrzowi niezbędny w podróży zapas napoju chłodzącego. Z tymże bidonem Daniel Olbrychski odjechał w siną dal, a ów demontaż eleganckiego roweru możemy uznać za wzorcowy przykład tak zwanego pięknego gestu.
Właściciel sieci szpitali w Australii, polski lekarz anestezjolog, który na antypodach zbił ogromny majątek, postanowił zrobić coś wielkiego dla żony (także Polki – dziennikarki i pisarki). Po dwudziestu latach małżeństwa cywilnego zdecydował się na ślub kościelny. Koniecznie w Polsce, w Kościele Mariackim w Krakowie. Zaprosił na ów ślub i wesele ponad sześćdziesiąt osób z Warszawy, organizując przejazd w obie strony wynajętym pociągiem-salonką. Wynajął także dla wszystkich pokoje w eleganckich hotelach. Gości było co niemiara, w tym sporo znaczących nazwisk ze świata polityki i kultury. Jako się rzekło Ryszard jest człowiekiem zamożnym (i to bardzo), więc stać go na gest. Dla wszystkich rozlokowanych w trzech luksusowych hotelach zamówił dorożki, a te przywiozły gości na Krakowski Rynek. Do rozpoczęcia ceremonii pozostało nieco czasu, toteż ogromna kawalkada miejskich pojazdów konnych raz po razie okrążała plac. Na czele zabytkowa bryczka z parą „młodych” w stosownych strojach. Wokół coraz więcej zgromadzonej publiczności (gawiedzi), bo też widok, nawet jak na Kraków, był niecodzienny. I oto z tłumu usłyszałem piękny komentarz: „Ludzie, patrzajta, co to za młode - już ósmy raz objeżdżają rynek i nie mogą się zdecydować!”
W latach 1981-1985 wicepremierem Polskiego Rządu był Janusz Obodowski (w latach 82-83 był ponadto Przewodniczącym Komisji Planowania przy Radzie Ministrów Wojciecha Jaruzelskiego). Janusz (projektowałem jego dom, przeszliśmy wówczas na ty) był człowiekiem nietypowym jak na formację polityczną, którą reprezentował. Wysoki, przystojny, świetnie ubrany brunet. Inteligentny playboy uwielbiany przez kobiety. Podobno niezwykle pracowity, ale także mający zawsze czas na życie towarzysko-rozrywkowe. Któregoś dnia wyznaczył mi spotkanie robocze w słynnej wówczas restauracji „Baszta”, na peryferiach Warszawy. Spotkaliśmy się w hallu i weszliśmy po schodach do sali restauracyjno-dancingowej na piętrze. Na widok pana premiera orkiestra przerwała grany utwór i zagrała „Pierwszą Brygadę”, melodię wciąż niemile widzianą przez władzę. Po chwili panowie muzycy skłonili się i kontynuowali przerwany poprzednio przebój. Zdumiałem się i spytałem Janusza o co tu chodzi. Odpowiedział, że jest stałym bywalcem „Baszty”, chłopaki go lubią i na znak, że nie uważają go za wrednego komucha, zawsze na powitanie grają fragment „Pierwszej Brygady”.
- Płacisz im? – spytałem.
- No skąd, to taki gest z ich strony!
Na zakończenie opowiastka zasłyszana, tym razem o czymś odwrotnym, czyli o braku gestu. Opowiadał mi pewien przedwojenny oficer jak to skierowano go – młodego podporucznika - do garnizonowej jednostki, a było to w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Nakazywał ówczesny obyczaj, aby nowy oficer został zaproszony prywatnie, wieczorem przez pułkownika, dowódcę jednostki. Pułkownik był sam, na stole stała duża butelka wódki i talerzyk ze śledziem, sztuk jeden, pokrojonym na małe kawałki. Po krótkiej rozmowie panowie oficerowie wypili po kielichu, a pan porucznik sięgnął po kawałek śledzia. Po dziesięciu minutach rozmowy pułkownik nalał do szklaneczek, a porucznik znów sięgnął po śledzia. To właśnie zdenerwowało dowódcę, który ostro zwrócił się do podporucznika:
- „Pan porucznik tu na kolację przyszedł, czy jak? Toż tego śledzia musi nam starczyć jeszcze do drugiej butelki!”
Andrzej Symonowicz