Niezmiennie od 14-tu lat miejscem spotkań Rowerowej Grupy „Kręcioły” jest Plac Juranda, gdy na Ratuszu bije 10-ta ze wszystkich stron zjeżdżają właśnie tam cykliści. Grono pasjonatów rowerowych przygód zmienia się jak obrazki w kalejdoskopie. Niektórzy się wyprowadzili, inni chorują, niektórzy odeszli na wieczną służbę... Nie wszystkim czas i obowiązki pozwalają na to, by w cotygodniowych wyprawach uczestniczyć. Ja jednak zawsze z radością witamy nowych, a z rozrzewnieniem wspominam tych, którzy do grupy przynależeli.
W niedzielę 1 czerwca 2014 r. rowerowa ekipa zasilona przez dwóch nowych cyklistów: Józef i Janusz ruszyła w stronę Strugi. Mimo, iż tyle lat nasz barwny korowód rozwesela miasto, to nadal wzbudzamy zaciekawienie i lubimy, gdy przechodnie zwracają na nas uwagę i wołają „O! Kręcioły”. Często my też wołamy, tak jak tej niedzieli: „O! Nasz Pawełek!”, na widok naszego miłego kolegi. Machamy radośnie i nawet naciskamy dzwonki, a Pan Paweł Cieślik z entuzjazmem odpowiada. Już szlachetne zdrowie nie pozwala Pawełkowi na dalekie wyprawy rowerowe, ale ile się z nami nakręcił, ile wspólnych przygód to nasze. Natychmiast przypomniałam sobie jak dawno, dawno temu (dokładnie 30 czerwca 2002 r.) jechaliśmy rowerami do Arturowego Schroniska Młodzieżowego w Nartach. Tam w gronie przyjaciół świętowaliśmy: Pawełek i Halinka – imieniny, ja – urodziny. Były bukiety kwiatów wprost z łąk, czereśniowe kolczyki, lizaczki oraz buziaczki. Pozostały wspomnienia i zdjęcie.
Natychmiast moje myśli od Pawełka powędrowały do Artura. Przypomniałam sobie pierwszą wycieczkę właśnie do Nart, którą odbyłam z „Kręciołami” 9 lipca 2000 r. i zetknięcie z zadbanymi i dobrze utrzymanymi pomieszczeniami ówczesnego administrowanego przez Artura schroniska oraz jego wielką serdeczność i gościnność. Wielokrotnie słyszałam, że „ktoś jest lekki na wspomnienie” i potwierdzam, że to prawda. Jadąc rowerami, już z daleka dostrzegliśmy sylwetki biegaczy, a wśród nich oczywiście... Artur. Nie mogłam przegapić takiej okazji i pstryknęłam biegaczom fotkę. Czając się na biegaczy wspominałam wszystkie nasze „Kręciołowe” spotkania i w Nartach i w Schronisku na ul. Pasymskiej. Bowiem to Artur „przygarnął” cyklistów i użyczał gościnności dbając zawsze o to, by wszędzie panował ład i porządek.
Ja tu zajęłam się wspomnieniami, a przecież czas przepytać nowych, skąd się wzięli. Janusza nie musiałam spowiadać, bo jako znany i zasłużony strażak-emeryt po prostu został zaproszony do zasilenia naszego grona i zaproszenie przyjął. Natomiast Józek stanowił zagadkę. Na pytanie, czy z „Kręciołami” pierwszy raz – odpowiedział „Nie. Ja juz z Wami jeździłem. Tylko pewnie ciebie wtedy nie było”. Na pewno nie było, bo obecność nowego natychmiast bym dostrzegła. Józek na spotkanie z nami przyjechał aż z Łęgu koło Piasutna, w 50 minut pokonał 22 km. Spytany skąd dowiedział się o rowerzystach opowiedział taką historyjkę. „Gdy chodziłem po Świętajnie i pytałem o grupy rowerowe, w tamtejszej bibliotece powiedziano mi o „Kręciołach” ze Szczytna. Pojechałem do biblioteki w Szczytnie i tam pan od ksero wyjaśnił mi, że wystarczy zjawić się o 10-tej na Placu Juranda i tak zrobiłem. To moja kolejna wycieczka z Wami”.
Tak sobie gadamy tradycyjnie robiąc przystanek na sławetnym strugowym mostku i tam decydujemy, iż tymczasem jedziemy nad jezioro Płociczno. Trasa wiedzie przez las, a pogoda raz zmusza do zdjęcia kurtek, za chwilę do ich założenia. Jadę na końcu z koleżankami, bo spiskujemy i zgodnie decydujemy, że nowym trzeba zrobić chrzciny. „Ja zerwę pokrzywy” - oznajmia Sabinka i po chwili jej bagażnik zdobi intrygujący bukiet. Dostrzega to Boguś: „Co chrzciny?” Na szczęście nowi nie rozumieją o co chodzi, a Sabinka zręcznie tłumaczy „Suszę na herbatkę”.
Docieramy nad brzeg ukrytego wśród zieleni jeziorka. Cisza, spokój tylko niestrudzone ptaki pięknie koncertują. Już każdy wie co robić. Boguś ustawia rower, dziewczyny biorą do rąk „bukiety”, a ja oznajmiam nowym, że oto dostąpili zaszczytu przynależenia do naszej grupy, ale muszą przejść pod ramą roweru, wytrzymać chłostanie pokrzywami, a następnie przejść po pniu zwalonego drzewa. Sceneria wręcz wymarzona na chrzciny. Obaj panowie kolejno przeciskają się pod ramą roweru, wytrzymują biczowanie, nie tracą równowagi. Jeszcze tylko pacnięcie pompką i uściski dłoni i oto grono „Kręciołowe” ma nowych członków.
Ja robię zdjęcia i od pokrzyw trzymam sie z daleka. Swego czasu, gdy w Spychowie mianowaliśmy na „Kręciołów” dzieci z Domu Dziecka wymyślając im różne zabawy, jeden z kolegów dla żartu wysmagał mnie pokrzywami po nogach. O matko... Całe nogi miałam usłane bąblami i dopiero wizyta u lekarza skróciła moje cierpienie.
Nad jeziorem Płociczno bawimy się jak dzieci, nic w tym dziwnego wszak nasza wyprawa przypadała w Dniu Dziecka.
Jednak prawdziwa dziecięca zabawa czeka na nas w Sasku Małym dokąd udajemy się przez Rezerwat Galwica. Podziwiamy piękno jakie w swojej wspaniałości ofiarowuje nam matka natura.
Przystanek robimy przed mostem na rzece Sawicy. Niestety nie zdążyliśmy na zawody wędkarskie, ale za to jesteśmy świadkami wspaniałej zabawy zorganizowanej milusińskim przez Miejskie Koło Wędkarskie. Z radością patrzymy na poczynania dzieci biorących udział w różnorodnych konkursach, nie odmawiamy, gdy gospodarze częstują grochówką. Skoro nie widzieliśmy zmagań wędkarskich, postanawiamy popatrzeć na innych łowców ryb – kormorany.
Skoro nie widzieliśmy zmagań wędkarskich, postanawiamy popatrzeć na innych łowców ryb – kormorany. Właśnie teraz, te rybożerne ptaki o haczykowatych dziobach i zakończonych płetwami nogach, można do woli obserwować. Ileż czasu przez te wszystkie lata spędziłam obserwując poczynania noszących miano najszybszych i najskuteczniejszych podwodnych łowców. Bowiem nienatłuszczone pióra ułatwiają im nurkowanie nawet na głębokość trzech metrów i zawsze pozwalają wynurzyć się ze zdobyczą. Niestety kormorany nie są lubiane – „podbierają” wędkarzom ryby i nie potrzebują do tego wędki. Już z daleka dostrzegamy czapliniec. Drzewa, na których ptaki uwiły duże gniazda są nagie i mają białą barwę – tak charakterystycznie naznaczają je swoimi żrącymi odchodami. Pod czplińcem istny rwetes, w gniazdach młode. Uważnie wpatrujemy się w ptasie siedlisko i dostrzegamy gniazda czapli. Najnormalniej w świecie jesteśmy świadkami ptasiej awantury. Wprawdzie czaple o charakterystycznym popielatym upierzeniu zakładają gniazda w dużych koloniach zwanych właśnie czaplińcami i często szukają sąsiedztwa kormoranów , to zupełnie nie rozumiemy o co się właśnie teraz przy nas sprzeczają. Czekam z przygotowanym aparatem, by poderwały się do lotu i za Piotrem Szczepaniakiem chciałabym zaśpiewać:” Sznur kormoranów w locie splątał się”... ale niestety nie posiadam tej zdolności i obiecuję sobie, że utwór „Goniąc kormorany” posłucham w oryginalnym wykonaniu już w domu. Pstrykam kilka fotek i jadąc za grupą znów wspominam. Zbliżamy się do przejazdu kolejowego, już z daleka wołam „Uważajcie, tu przewróciła sie Elżbieta, tu też potłukł sie nasz Pawełek”. Wszyscy bezpiecznie pokonujemy przeszkodę. A w mojej głowie tylko kormorany. Proszę, by ktoś zanucił mi tę piosenkę, ale tylko Tadeusz deklamuje: „Dzień gaśnie w szarej mgle. Wiatr...” Ja z moją imienniczką nieudolnie próbujemy zanucić, ale nie wychodzi nam to. Natychmiast przypominam sobie, że tylko Elżbieta i Marzena znają słowa, ale Ela porzuciła Szczytno, a Marzena na Lafotach. Jedna wycieczka a ileż wspomnień, może powinnam zmienić tytuł mojego tekstu na „Goniąc wspomnienia?”...
Grażyna Saj-Klocek 01.06.2014 r.