Gry i zabawy lat pięćdziesiątych

Tytułując dzisiejszy felieton miałem na myśli lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. W latach owych już byłem czynnym członkiem społeczności szkolnej, oczywiście na poziomie podstawowym. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, bo ludzie tak długo nie żyją, ale mnie się jakoś udało. W roku 1952 wstąpiłem w szeregi pierwszoklasistów. Mieszkałem w Warszawie, na zapleczu dzisiejszej ulicy Nowy Świat, a zaplecze owo było jednym wielkim placem budowy. Bawiłem się zatem w górach piachu budowlanego, na stertach desek i tarcicy, pośród wywożonych gruzów i przywożonej cegły. Cegły głównie z odzysku, czyli z ziem odzyskanych. Przede wszystkim z planowo dewastowanego Wrocławia. Partnerami moich dziecięcych zabaw byli – poza potomstwem rodzin świeżo tam zamieszkałych, jak moi rodzice – głównie dzieci robotników ściągniętych do odbudowy Warszawy (koczowali w mieście całymi rodzinami). Największą grupę moich małych współtowarzyszy stanowili synowie i córki woźniców – zacnych podwarszawskich gospodarzy, których konne pojazdy stanowiły główną bazę transportu przy rozbiórce warszawskiego rumowiska. Pamiętam do dzisiaj piosenkę, jakiej na lekcji śpiewu uczyliśmy się w pierwszej lub drugiej klasie. Było to tak:

Jeden wóz, drugi wóz,

a na każdym wozie gruz.

Plac już pusty za oknami,

teraz jedzie wóz z cegłami…

No, po prostu piękna piosenka! Sławiąca zacnych transportowców – ojców moich małych kolegów z podwórka na zapleczu Nowego Świata, to jest – przepraszam – Nowego Światu.

Kiedy oglądam polskie filmy z lat pięćdziesiątych („Pokolenie”, „Piątka z ulicy Barskiej”, czy „Przygoda na Mariensztacie”) widuję czasem dzieci bawiące się w tle prezentowanych scen. I najczęściej rozpoznaję te gry i zabawy. Dzisiaj już zapomniane. Jeszcze czasem w literaturze odnoszącej się do tamtych lat spotkać można stare nazwy owych figlów, jak „pikuty”, „zośka”, czy „cymbergaj”.

Postanowiłem zatem przypomnieć owe zabawy dzieci ulicy lat pięćdziesiątych. Głównie po to, aby rozrzewnić moich – nielicznych zapewne – rówieśników, a ludziom młodym zapewnić kompendium wiedzy niezbędnej do zrozumienia literackiej twórczości z owych zamierzchłych, peerelowskich czasów.

Największe sukcesy odnosiłem w „zośce”. Typowa gra podwórkowa. W płaskim kawałku ołowiu, wielkości około centymetra kwadratowego, wybijało się gwoździem dwie dziurki. Poprzez nie, cienkim drutem, należało przywiązać pęczek wełnianej włóczki długości około dziesięciu centymetrów. Włóczkę rozczapierzało się promieniście i powstawał rodzaj lotki z obciążnikiem, czyli „zośka”. Kopnięta od spodu bokiem buta unosiła się w powietrze i w miarę powoli opadała. Należało ją podbić jeszcze raz i jeszcze, aby nie opadła na ziemię. Zasady rywalizacji, czyli rodzaje gier „zośką„ były co najmniej trzy, ale z powodu niewielkiej pojemności felietonu, nie będę wdawał się w szczegóły.

W „Pokoleniu” i w jeszcze bodaj dwóch filmach widziałem chłopaków grających w „pikuty”. W to grało się kozikiem, czyli jakimkolwiek nożem. Nóż, oparty czubkiem ostrza o dłoń lub inny kawałek ciała zawodnika, należało tak „wypstryknąć” z owej bazy, a mówiąc językiem graczy – poziomu, aby po jednorazowym obrocie wbił się w ziemię. Poziomów było kilkanaście. Początek to „matka”, czyli wyrzut z dłoni. Potem „ojciec” – odwrotna strona dłoni, a dalej palec, łokieć, nos, czoło i tym podobne. Szczegółowe zasady wciąż pamiętam, ale nie chcę nadmiernie przeciążać percepcji czytelnika.

W czasie przerwy szkolnej grało się w „cymbergaja”. Boiskiem był parapet okienny. Przy pomocy grzebienia popychało się miedziane monety, aby odbijały się od siebie wg zasad kul bilardowych. Reguł gry było kilka. Najpopularniejsza to ta, gdzie dwóch przeciwników, reprezentowanych przez dwie monety spore i ciężkie, uderzało tymiż monetami w lekki grosik (piłkę), usiłując wbić ją do narysowanej na parapecie bramki przeciwnika.

Jeszcze kilka takich gier mógłbym przytoczyć, jak choćby „gazda”, czy „wojna”. No, ale strony w „Kurku” za mało. Więc na koniec o strzelaniu z klucza. Czyli jak huczało się na Wielkanoc, kiedy nie było żadnych możliwości nabycia petard.

Otóż trzeba było mieć klucz z wydrążonym otworem (czyli taka rurka) i dobrać pasujący do tego otworu gwóźdź. Dalej było proste. Do środka klucza strugało się siarkę z łebków zapałek. Dociskało się gwoździem. Potem całym ładunkiem waliło się o ścianę. Dla bezpieczeństwa uwiązując ów zestaw na metrowym sznurku. Odgłos wystrzału nie różni się od strzału z pistoletu. Niedawno demonstrowałem to moim szczycieńskim przyjaciołom. Byli zachwyceni!

Andrzej Symonowicz