Wróciłem niedawno z podróży do niemieckiego miasta Herten w Zagłębiu Ruhry. Byłem z delegacją miasta Szczytno, a zawieziono mnie tam w celach reprezentacyjnych, to jest abym reprezentował miasto na miejscowych targach sztuki (Kunstmarkt) jako dorodny, szczycieński artysta. Celowo napisałem „dorodny”, bo moim twórczym towarzyszem był Michał Grzymysławski - rzeźbiarz znakomity i mocarny -aczkolwiek postury delikatnej i drobnej. Sądzę zatem, że do owej reprezentacji dobrano nas na zasadzie Flipa i Flapa, zestawiając moją tuszę z filigranową sylwetką Michała, aby pokazać nieograniczone możliwości miasta Szczytno.
Kilkudniowy pobyt dostarczył nam wrażeń co niemiara, a ciekawostką dla czytelników będzie zapewne fakt, że nawet tam - to jest ponad tysiąc kilometrów od Szczytna - spotkać można wiernych koneserów „Kurka Mazurskiego” (w tym miejscu specjalne pozdrowienia dla Doktora Tadeusza)!
Reprezentować sztukę, to znaczy zademonstrować swoją twórczość. Michał przywiózł ze sobą piękne, niewielkie figurki wyrzeźbione w drewnie, ale co mógłbym pokazać ja – architekt?
Potrafię trochę rysować i malować akwarelą toteż, przygotowując się do wyjazdu, postanowiłem namalować cykl obrazków pokazujących architekturę Szczytna. Tak też zrobiłem i na stoisku w Herten rozłożyłem stos karteczek z architektonicznymi akwarelkami.
I wtedy czas jakby cofnął się o kilkadziesiąt lat.
Przed laty, będąc jeszcze stażystą w biurze projektów, dorabiałem sobie na różne sposoby. Jak to już opisywałem - grałem na pianinie w kawiarni „Ulubiona”. Rysowałem także architektoniczne perspektywki dla „Ekspresu Wieczornego”. Okazjonalnie fotografowałem na imprezach. Nic jednak nie mogło równać się z urlopowymi wyjazdami do Niemiec (RFN), do pięknego miasta Heidelberg, gdzie w parku przed zamkiem sprzedawałem rysunki i akwarele turystom z całego świata. Ówczesne przeliczenie niemieckiej marki było tak niewiarygodne, że miesięczny pobyt w Heidelbergu dostarczał gotówki równej rocznym dochodom w warszawskim biurze. Dostarczał również innych doznań, co też zamierzam dzisiaj opisać.
Malując w parku przed zamkiem widoczki z Heidelbergu czasem zaczepiany byłem z propozycją narysowania portretu lub karykatury. Kiedyś spróbowałem i jakoś to wyszło. Od tej pory zacząłem pracować także jako portrecista.
Pewnego dnia podeszło do mnie dwóch amerykańskich żołnierzy (wokół Heidelbergu stacjonowały liczne amerykańskie jednostki). Każdy z nich chciał, abym narysował jego portret na tle zamku celem przesłania owego dzieła narzeczonej. Ustaliliśmy cenę i siadłem do roboty. I oto problem całkiem dla mnie nowy. Oba zuchy były rasy czarnej. W jej najbardziej etnicznym wydaniu. Wydatne wargi, spłaszczone nosy, jednakowe włosy. Nagle stwierdziłem, że nie jestem w stanie ich sportretować, bo dla mnie wyglądają identycznie. Co więcej, nie mając pojęcia, jakie cechy urody – w mniemaniu zainteresowanych – są chwalebne, a jakie godne zatuszowania, bałem się, że moja interpretacja ich wyglądu może zostać uznana za obraźliwą. No ale odwrotu nie było. Zacząłem szkicować pierwszego z nich, a drugi stał obok i patrzył mi na ręce. Okropność!
I wtedy wpadłem na pomysł zbawienny. Nie zajmując się nadmiernie twarzą, zacząłem rysować tors chłopaka bez wojskowej kurtki, po prostu goły, ale za to z pewną przesadą w umięśnieniu. Słowem narysowałem pięknego kulturystę o klatce i bicepsach co najmniej Pudzianowskiego. Oczywiście na tle zamku. No a z twarzą… po prostu murzyńską. Rysując widziałem kątem oka aprobatę u kolegi mojego modela. On też tak chciał! W końcu to portret dla narzeczonej!
Skończyłem robotę. W zasadzie dwa prawie takie same rysunki. Ale chłopakom okrutnie przypadły do gustu. Zapłacili i poszli.
Następnego dnia ustawiła się przed moim artystycznym stanowiskiem kolejka w sile co najmniej kompanii. Biali i czarni. I wszyscy zamawiali specjalny portret dla narzeczonej.
Andrzej Symonowicz