Kilkanaście lat temu mój serdeczny przyjaciel, po kilku latach spędzonych w Wiedniu, przyjechał do Polski. To jest przyleciał samolotem do Warszawy, aby następnie udać się pociągiem do swojego rodzinnego Krakowa. Kilka godzin oczekiwania przypadło mu w Stolicy, toteż dzwonił do mnie jeszcze z Wiednia z propozycją spędzenia razem tych kilku godzin. I tak się stało. Mieszkanie mam na warszawskiej Ochocie, co oznacza, że blisko lotniska Okęcie. O określonej godzinie podjechałem samochodem do portu lotniczego, żeby zabrać gościa. Udaliśmy się najpierw do mnie, odstawić samochód, bowiem przyjaciel mój miał tylko jedno marzenie. Marzenie z gatunku sentymentalnych, które wyraził prostymi słowami szczerego patrioty:
- Jędruś, chodźmy do jakiejś prawdziwej, warszawskiej knajpki na śledzia pod wódeczkę.
Dzielnica Ochota z takich knajp słynęła. Tu wspomnę przede wszystkim dancingowy lokal „Pod Skrzydłami”, ale także obskurną „Magnolię”, czy jeszcze obskurniejszą „Raszyńską”. Wszystkie na ulicy Grójeckiej. Można było dojść piechotą. Tylko że ja dawno już odwykłem od takich eskapad - szczerze mówiąc zmieniłem standardy na nieco wyższe. No, ale drogę pamiętałem. No i co? No i nic z tego! - „Pod Skrzydłami” właśnie likwidowano, w „Magnolii” otwarto restaurację japońską, a w „Raszyńskiej” pizzerię. Zrobiliśmy jeszcze spacerek po Grójeckiej w poszukiwaniu jakiegoś zapomnianego miejsca, ale czas uciekał, a tu same sushi-bary, tureckie kebaby i chińskie jadłodajnie. Zrozpaczeni zatrzymaliśmy przejeżdżającą taksówkę. Wyjaśniliśmy taksówkarzowi nasz problem. Fachowiec długo myślał, wreszcie orzekł:
- Panowie, to już chyba tylko stara „Kamera” została. Ta w Alejach Niepodległości.
Należy zaznaczyć, że „Kamery”, czyli „Kameralne” były w Warszawie dwie. Ta główna, na ulicy Foksal już nie istniała, ale był jeszcze drugi taki zabytek na Mokotowie i tam zawiózł nas taksówkarz. To jakieś pięć kilometrów od mojego mieszkania. Czasu zostało niewiele, toteż umówiliśmy się z naszym przewodnikiem, że za godzinę po nas przyjedzie i porozwozi gdzie trzeba.
Dzisiaj już i tej „Kamery” nie ma. Jest tam elegancki bank. I komu to przeszkadzało?
Z mapy Warszawy zniknęło wiele takich miejsc – uświęconych tradycją i opiewanych w literaturze i poezji. Bar „Pod dwójką” na placu Unii, „Patria” na Mokotowie, czy „Sielanka” na Czerniakowskiej róg Gagarina. Taką samą żałość odczuwam z powodu likwidacji w Szczytnie „Mazurskiej” – lokalu, do którego zapraszałem wszystkich moich przyjezdnych gości, bo tylko tam można było jeszcze poczuć autentyczny klimat niedawno minionych lat. Pozostał żal.
Tymczasem, jeśli chodzi o Warszawę, to stosunkowo niedawno spotkała mnie w tej materii miła niespodzianka. Otóż za moich studenckich lat, na rogu ulic Belwederskiej i Chełmskiej, to jest w okolicy naszego rodzinnego mieszkania, była sobie knajpa z dancingiem o nazwie „Lotos”. Nie była restauracją drogą. Dobrze zapamiętałem jej charakterystyczny wystrój. Wnętrze było wyłożone wikliną. Kiedy współcześnie przejeżdżam tamtędy samochodem widuję szyld z napisem LOTOS, ale nigdy nie sądziłem, że dzisiejszy lokal może mieć cokolwiek wspólnego, poza nazwą, z tym sprzed czterdziestu lat. Do czasu, kiedy nie przyszło mi do głowy zatrzymać samochód i sprawdzić. I oto cóż za zaskoczenie! Lokal zachowano jako coś w rodzaju skansenu PRL. Te same, tyle że odświeżone, wikliny na ścianach. Te same lampy, a nawet „starożytna” lada chłodnicza i kontuar baru. Na ścianach oryginalne pamiątki z epoki. No i co najważniejsze – karta menu ułożona dokładnie według wzorów lat sześćdziesiątych. Te same zakąski – schab po warszawsku, indyk w maladze, jajeczko „mole”, śledź po japońsku (!) i tym podobne specjały. Na gorąco flaki, stek z cebulką i obowiązkowy brizol z pieczarkami. Jest tylko jedna różnica. Wszystko cholernie drogie! Skansen to skansen, więc wartość jego specjałów określono według zasad wyceny obiektów muzealnych. Za to pośród gości lokalu zauważyć można było sporo znajomych twarzy ze świata polityki, sztuki, no i oczywiście mediów.
Do kategorii tak zwanych kultowych miejsc należy bez wątpienia warszawski klub, istniejący do dzisiaj - „Largactil”. Piwniczny lokal na rynku starego miasta. Powstał pod koniec lat pięćdziesiątych i nazywał się do połowy lat sześćdziesiątych - „Manekin”. Miał tam swoją siedzibę jazz klub „Rynek” i było to wówczas jedyne miejsce, obok studenckiej „Stodoły”, gdzie grano jazz. A bywali tam wszyscy - poczynając od Leopolda Tyrmanda. Jego to właśnie lubił wspominać słynny twórca profesora Filutka - Zbigniew Lengren. Dzięki mojej zawodowej znajomości z panem Lengrenem, sporo nasłuchałem się o ludziach z tamtych lat, w czasach kiedy przesiadywałem w „Largactilu”, to jest w latach osiemdziesiątych. Tu nie mogę powstrzymać się od opisania zabawnej wpadki, jaką miałem podczas jednego z pierwszych, largactilowych spotkań z panem Zbyszkiem. Trzeba powiedzieć, że ja jestem w wieku syna Zbigniewa Lengrena – Tomka, ale gdzie mi tam było kiedykolwiek dorównać Lengrenowi-ojcu prezencją (zwłaszcza sylwetką), a także poczuciem humoru i ogólnie sympatycznym sposobem bycia. A podrywacz był z legendarnego rysownika niezastąpiony i zdecydowanie skuteczny.
Słynny pan Lengren pracownię swoją miał na ulicy Brzozowej, na warszawskiej Starówce. Lubił zatem wieczorami odwiedzać pobliskie, staromiejskie kluby. Między innymi „Largactil”. Pewnego wieczoru zastałem pana Zbigniewa w towarzystwie panienki, najwyraźniej świeżo poznanej, kiedy to w jej obecności tłumaczył się barmanowi, że zabrakło mu pieniędzy na zapłacenie rachunku. No, ale skoro pracownię ma tuż obok, to on przecież zaraz pójdzie po gotówkę. Żal mi się zrobiło chłopa, więc podszedłem do baru z tekstem – Panie Zbyszku, przecież ja mogę panu pożyczyć. A wtedy drugi z barmanów błyskawicznie złapał mnie za łokieć i odciągnąwszy w głąb sali wyjaśnił:
- Co pan, do cholery, wyprawiasz? Przecież pan Zbyszek tak zawsze. Zaraz powie kobitce, żeby przeszła się z nim, bo to tylko dwa kroki, a przy okazji będzie mogła zobaczyć słynną pracownię. I pan chcesz mu zepsuć przyjemność?
Andrzej Symonowicz