Znudziło mi się „felietonowanie” na poważnie. Ostatnio spróbowałem napisać coś od siebie o wyborach i tylko niepotrzebnie naraziłem się potencjalnym „wybrańcom narodu”. Ci ludzie jakoś nie chcą zrozumieć, że ich autorytet nie zależy od pozycji politycznej jaką już osiągnęli lub też zamierzają osiągnąć, ale od tego co sobą reprezentują intelektualnie i zawodowo (bo zdarza się, że posłem można być krótko – potem na ogół wraca się do normalnej, uczciwej pracy). A także jacy są w kontaktach osobistych. Jeśli ja kogoś szanuję jako człowieka, to jest mi obojętne w jakiej organizacji realizuje on swoje cele. I tak mu sprzyjam. Ale jeśli ktoś nie budzi we mnie odruchu sympatii, to raczej wolę, aby łaskawca nigdzie politycznie się nie mieszał - najlepiej niech tylko dba o rodzinę.
Dajmy sobie zatem spokój z kastą „nadętych pychą” i przywołajmy na wesoło bardzo stare dzieje, które ja, jako notoryczny starzec wciąż wspominam, a anegdotki jakie dziś przytoczę zapamiętałem osobiście lub też zasłyszałem od równie starych przyjaciół. Zacznę wszelako od polityki.
Kiedy w roku 1955 królowa Belgii Elżbieta Gabriela Bawarska odwiedziła Warszawę z okazji Konkursu Chopinowskiego, komunistyczne władze Polski wydelegowały słynnego pisarza Jarosława Iwaszkiewicza do reprezentowania ojczyzny w codziennych kontaktach z Jej Wysokością - jako przewodnika i opiekuna. Iwaszkiewicz wyjątkowo nadawał się do owej funkcji. Światowiec i erudyta znający języki, z koneksjami w najwyższych sferach. W dodatku w latach trzydziestych dwudziestego wieku (przed wojną) pracował w ambasadzie polskiej w Brukseli.
Podczas jednego ze spotkań królowa Elżbieta zaintrygowana jak człowiek takiej klasy może być funkcjonariuszem socjalistycznego reżimu, pozwoliła sobie zapytać słynnego pisarza o poglądy.
- Czy jest pan człowiekiem wierzącym?
- Tak. Jestem wierzący, ale niepraktykujący.
- A czy jest pan komunistą?
- Praktykującym tak. Ale niewierzącym.
Kilka lat wcześniej. W jeszcze stalinowskich latach przyjechał do Warszawy Reprezentacyjny Zespół Tańca Chińskiej Armii Ludowej. W owym czasie sprawa polityczna! I oto chiński pianista – akompaniator uległ wypadkowi i w stanie ciężkim wylądował w szpitalu. Nasze władze natychmiast podjęły starania, aby któryś ze znanych polskich muzyków podjął się – w imieniu narodu – zastąpić chińskiego maestro. Wszyscy odmówili, bowiem chiński zapis nutowy jest zupełnie inny niż europejski.
I wtedy przed oblicze partii wezwano słynnego kawiarnianego pianistę – tapera i klezmera Wiktora Osieckiego. Pan Wiktor – prywatnie tata malutkiej jeszcze Agnieszki Osieckiej – był niekwestionowanym królem najlepszych warszawskich kawiarni. Władze nie certowały się, tylko wydały stosowne polecenie. Pan Osiecki – bez żadnych prób – zdążył jedynie wbić się w smoking i wlać w siebie butlę koniaku. Zasiadł do fortepianu z przekonaniem, że to jego ostatni występ, a potem to już tylko Syberia. I co się okazało? Knajpowa intuicja i rewelacyjny słuch (a może także wysoka jakość wypitego koniaku) spowodowały, że po koncercie i Polacy, i Chińczycy czcili Pana Wiktora, a stosowne władze przyznały mu honorarium, o jakim do tej pory nawet nie mógł marzyć.
I jeszcze jedna zabawna, międzynarodowa anegdotka z życia artystów. Tym razem już z „moich” czasów, bo z przełomu lat 60. i 70.
Pewien popularny polski zespól bigbeatowy (ale nie pamiętam który) pojechał z występami do Moskwy. Po występie, już w hotelowym pokoju, chłopcy odprężyli się nieco. To znaczy solidnie popili. Oczywiście rozmawiając o tym i owym mieli cały czas świadomość, że w ich pokoju MUSI BYĆ założony podsłuch. Postanowili zatem zrobić psikusa „spółdzielni ucho” i instalację ową unieszkodliwić. Po długich poszukiwaniach odkryli na podłodze, pod dywanem, solidną metalową płytkę przykręconą czterema śrubami. Uznali to za sukces. Odkręcili wszystkie cztery śruby. Rozległ się straszny rumor. Chłopcy uznali ten hałas za przejaw sprzęgnięcia się aparatury podsłuchowej i z dumą poszli spać.
Następnego dnia dotarł do nich komunikat, że sala restauracyjna będzie jakiś czas nieczynna, ponieważ z niewiadomych przyczyn, w nocy, zwalił się na podłogę ogromny żyrandol. Sala restauracyjna mieściła się pod apartamentem zajmowanym przez polski zespół.
Jan Tadeusz Stanisławski powiedziałby: „i to by było na tyle”. Ciąg dalszy za tydzień. Dla przyzwoitości dodam, że wspomniane anegdotki przypomniał mi mój starszy kolega ze Stodoły – słynny chałturnik Andrzej Krajewski.
Andrzej Symonowicz