In vino veritas, czyli w winie prawda. No i tu akurat nie zgadzam się. Ogólnie wiadomo, że po alkoholu człowiek robi się gadatliwy i szczery niczym przysłowiowa „głupia Kaśka”. No, ale do tego trzeba napić się naprawdę solidnie. Najlepiej mocnej gorzały. Wtedy dopiero wyłażą na wierzch wszelkie paskudne kompleksy. Po winie natomiast człowiek wprawdzie staje się równie gadatliwy, ale raczej w kierunku fantazjowania i różnych mitomańskich wyobrażeń; zdecydowanie dość daleko od prawdziwie osobistych doznań.
W jednym ze szczycieńskich sklepów kupiłem ostatnio butelkę różowego wina ANJOU. Różowe wino z francuskiego hrabstwa Anjou nad Loarą uchodzi za wzorzec wszelakich, światowych win różowych. Tu wyjaśnię, że wino różowe, na ogół półwytrawne lub półsłodkie, pija się schłodzone i jest ono znakomite do sałatek, owoców morza, a także do ryb, ale tych smażonych. Pijać je można także solo, jako aperitif. Najlepiej w ogrodzie, podczas gorących, letnich wieczorów. Nie jest to wino drogie, a jednak w Polsce rzadko udawało mi się trafić na oryginalne Anjou.
Oczywiście jak wszystko na świecie tak również i wino z Anjou jakoś tam wiąże się historycznie z Polską. Hrabstwo Anjou, to według łacińskiej nazwy Andegawenia. Właśnie stąd pochodziła święta Jadwiga Andegaweńska, koronowana przez arcybiskupa gnieźnieńskiego na Królową Polski w roku 1384. Dwa lata później została żoną Władysława Jagiełły, dając początek nowej dynastii – Jagiellonów.
W Andegawenii wino produkowano już za czasów Cesarstwa Rzymskiego. Zatem nasza Polska Królowa wychowała się nad Loarą, w przepięknej, południowej Francji, pośród dorodnych i pachnących winorośli będących podstawą słynnego wina.
Wiele lat później, a dokładniej około 120 lat temu Aleksander Dumas napisał powieść „Trzej Muszkieterowie”. Jednym z głównych bohaterów jest muszkieter Atos. Atos to wzór znakomitego żołnierza i niezrównanego szermierza. Ale prywatnie był - co tu ukrywać - pijaczyną. A pośród win jakie zwykł popijać najbardziej cenił sobie właśnie różowe wino ze stoków Anjou, o czym możemy dowiedzieć się z kart powieści. Stąd zapewne i mój sentyment do owego wina, bowiem „Trzej Muszkieterowie” to ulubiona lektura lat mojej młodości.
No, ale proszę – mimo że Atos wciąż tęgo popijał w gronie przyjaciół, jakoś nigdy nie przyznał się, że pod bojowym pseudonimem ukrywa się bardzo wysoko urodzony i tajemniczy hrabia de la Fere. I gdzie tu „in vino veritas”?
Osiem lat temu kilka dni spędziłem wraz z żoną w Łodzi. W ramach jej naukowo – zawodowej delegacji. Niedaleko hotelu odkryliśmy niewielką knajpkę pod nazwą „Iberia”. Iberia to dawna nazwa Gruzji, a lokal prowadzili oryginalni Gruzini. Kuchnia była znakomita (ach te baranie szaszłyki!), a do tego podawano wino sprowadzane z Gruzji. W polskich sklepach nie było jeszcze wtedy gruzińskich win. W dodatku knajpka była raczej byle jaka jeśli chodzi o wielkość i wystrój, toteż wszystko było tu niezwykle tanie. Przez kilka dni chodziliśmy tam każdego popołudnia. Traktowano nas jak stałych gości. Aż nadszedł ostatni wieczór pobytu w Łodzi. Następnego dnia powinniśmy wracać do Szczytna. Wybraliśmy się zatem do „Iberii” na pożegnanie. A tu knajpa zamknięta. Gruzińskie wesele. Już mieliśmy zawrócić spod drzwi, ale przez szybę dostrzegła nas zaprzyjaźniona barmanka (blondynka, a więc nie z Gruzji). Wyjaśniła, że na sali odbywa się wesele miejscowych Gruzinów, ale jeśli mamy zamiar tylko wypić coś przy barze, to ona przecież nie odmówi zaprzyjaźnionym, stałym gościom.
Weszliśmy. Siedliśmy przy barku. Po jakimś czasie przysiadł się do nas postawny, smagły brunet i przedstawił jako właściciel lokalu. Podczas pogawędki wręczyliśmy sobie wizytówki. Wówczas właściciel – Gruzin zwrócił szczególną uwagę na moje nazwisko. Zrozumiałem o co chodzi. Wiem z historycznej książki Anny Antonowskiej „Wielki Mourawi”, że w siedemnastym wieku istniało na Kaukazie Królestwo Kachetyjskie, nazywane także Cesarstwem Iberyjskim. Obejmowało ono obszar dzisiejszej Gruzji, a zapamiętanym władcą cesarstwa był car Grigorij Symonowicz (czyli syn Symona). Pogadaliśmy sobie na ten temat, a po chwili właściciel lokalu zaprosił nas do stolika na sali ogólnej. Wkrótce pożegnał się i opuścił lokal. Bawiliśmy się świetnie, ale nie korzystaliśmy z weselnych potraw i napojów. Wszystko uczciwie zamawialiśmy u „naszej” barmanki. Kiedy przyszedł czas, aby oddalić się na zasłużony wypoczynek poszedłem do baru uiścić rachunek za owe wspaniałe gruzińskie wina. A wtedy barmanka oświadczyła, że nie płacimy nic, bowiem byliśmy gośćmi właściciela, który naszą wizytę uważa za zaszczyt. Fantastyczne! Poczułem się prawdziwym gruzińskim księciem (jak „princ gruziński” z wiersza Tuwima „Bal w Operze”).
No i gdzie tu in vino veritas?
Dwa lata temu byłem w Łodzi. Lokal gastronomiczny jest w tym samym miejscu. Nadal nazywa się „Iberia”, ale zmienił właścicieli – nie jest już gruziński i tak jakoś ogólnie spaskudniał.
Andrzej Symonowicz