Jak już wspomniałem w poprzednim felietonie, wróciłem niedawno ze Szwajcarii. Kraj niewielki, ale krajobrazowo przepiękny. Góry, jeziora i malownicze, nie naruszone wojnami miasta i miasteczka. Tylko ci mieszkańcy! Trudno zaliczyć ich do nacji sympatycznej. Dobrze czują się zapewne jedynie we własnym gronie. Obcemu wara. Pomijając zimowe kurorty dla narciarzy, turyści na ogół nie są w Szwajcarii mile widziani. Mówiono mi, że w miasteczku koło którego mieszkaliśmy wisiały plakaty z groźnym napisem „nie pozwolimy obcym zadeptać naszej ojczyzny”. Sam ich nie widziałem, ale nie mam powodu wątpić w prawdziwość owej informacji. Turystów zatem jest niewielu, a i tak nieuzasadnioną atmosferę niechęci miejscowych łatwo jest wyczuć.
Wielokrotnie bywałem na Litwie. Najczęściej w Wilnie, ale także w Kownie i innych miastach. Często słyszę od znajomych o niechęci Wilniuków do przybyszów z Polski. Początkowo nie rozumiałem tych opinii, bowiem mnie nigdy nie spotkał tam żaden afront. Tę niechęć zrozumiałem dopiero podczas wakacyjnego pobytu na wileńskiej starówce. Dziesiątki kawiarni i pubów, a przed każdym ogródek. W ogródkach głównie turyści. Pośród nich Polacy. Dużo Polaków. Na ogół wycieczkowicze, którzy przyjechali autokarami. Oznacza to, że na miasto wyszli już napici – bo jak tu nie wypić w autokarze - więc oczywiście odpowiednio hałaśliwi. Poza tym przekonani o wyższości polskiego pana nad litewskim kmieciem, a zatem butni i niegrzeczni. Osobiście słyszałem jak mocno rozbawiona grupa, nie mówiąc w żadnym języku poza polskim, sztorcowała biednego kelnera, że w takim mieście jak Wilno (w domyśle – polskim) ma on obowiązek używania tego samego języka co oni. Podobne sceny oglądałem na wileńskiej starówce kilkakrotnie. Tu warto zaznaczyć, że wszyscy wileńscy kelnerzy i kelnerki z jakimi miałem okazję zetknąć się doskonale mówili po angielsku, a często także po niemiecku. Zdarzyło mi się niegdyś w wileńskiej kawiarni, że młody kelner przyjął zamówienie posługując się angielskim, a następnie usłyszał, że rozmawiamy z żoną po polsku. Wówczas poprosił, aby także do niego tak się zwracać. Powiedział nam, że wprawdzie jest rodowitym Litwinem, ale miał na podwórku kolegów Polaków i trochę zna nasz język. Chętnie zatem skorzysta z okazji i podszlifuje tę znajomość obsługując nas. Reasumując wątek litewski mam wrażenie, że w tym wypadku internacjonalną niechęć tubylców można uznać za częściowo uzasadnioną.
Z moich kontaktów wynika, że solidnie naświetleni słońcem przedstawiciele nacji południowych są znacznie bardziej towarzyscy i kontaktowi niż ich północni sąsiedzi. Takimi zapamiętałem Hiszpanów, Włochów i Greków. Zwłaszcza ci ostatni to moja ulubiona nacja. Kiedy byłem z żoną na Krecie, mieliśmy zwyczaj oddalania się od nadmorskiego, turystycznego deptaku i penetrowania dzielnic tubylczych. Kiedyś trafiliśmy do niewielkiej, ale sympatycznej knajpki. Nie było tam ani jednego gościa, a za barem spał sobie smacznie siwowłosy właściciel. Po obudzeniu ucieszył się niezwykle, że ma klientów i zabrał się tak ochoczo do obsługi, że kiedy coś tam zjedliśmy i wypiliśmy butelkę wina, sympatyczny staruszek spytał nas, czy nie wypilibyśmy jeszcze jednej, ale tym razem z nim i na jego koszt. Tak też się stało. Po naszym wyjściu właściciel wrócił do swojej drzemki. Odwiedziliśmy go jeszcze dwukrotnie. Nigdy nie spotkaliśmy w lokalu żadnego gościa, a nasz zaprzyjaźniony gospodarz za każdym razem powtarzał ten sam rytuał. I jak tu nie lubić Greków?
Andrzej Symonowicz