Spotkałem go przed budynkiem gimnazjum na ulicy Kasprowicza. Starszy, szczupły pan w doskonałej formie przyglądał się uważnie szkole. Spostrzegłszy mnie, a że znaliśmy się z widzenia, uśmiechnął się i zaproponował obejrzenie jedwabnej auli.
Przed wojną miała tutaj swoją siedzibę loża masońska.
W czasach republiki weimarskiej, gdy Hitler doszedł do władzy, zlikwidowano wszystkie, obce ideowo, organizacje, a aulę zamknięto na cztery spusty.
Wyszliśmy przed budynek szkoły, starszy pan obejrzał go jeszcze raz i przyznał, że do niedawna niewiele słyszał o jedwabnej auli.
Dokładnie w miejscu, gdzie dziś znajduje się ratusz, na starych fundamentach stały kiedyś dwa domy, w jednym z nich mieszkała jego rodzina, a od strony jeziora, gdzie do dziś pozostały jeszcze mury, było muzeum. W 1936 roku musieli się wyprowadzić, domy rozebrano, a na starych fundamentach zaczęto budowę nowego ratusza. Zamieszkali hen za kościołem katolickim, więc jego droga do szkoły znacznie się wydłużyła.
Starszy pan widocznie chciał się przed kimś wygadać, zaprosił więc mnie na piwo do "Zacisza".
SZKOLNE CZASY
Podczas rozmowy mój znajomy wrócił pamięcią do czasów dzieciństwa. Nie najlepiej wspominał okres nauki w szkole. Rygor i dyscyplina, za byle przewinienie nauczyciele bili linijką po łapach lub targali za uszy. Najgorszy był nauczyciel matematyki, miejscowy działacz NSDAP. Ten sobie najwięcej naużywał na uczniach. Miał trzcinkę, którą bił bezlitośnie. Spóźnienie na zbiórkę w Hitlerjugend było przestępstwem.
Jak się okazuje wszyscy chłopcy byli wówczas HJ, a dziewczynki w BDM (Związek Dziewcząt Niemieckich).
W części budynku od strony zamku z osobnym wejściem uczyły się dzieci katolickie, chłopcy z dziewczynkami w klasach razem. Wejście od strony straży pożarnej było dla ewangelików. Tu dziewczynki i chłopcy uczyli się w osobnych klasach. Na korytarzu szkolnym, jak i na boisku istniała niewidzialna linia graniczna, której nie wolno było przekraczać. Za przekroczenie jej dostawało się od nauczyciela trzcinką tęgie lanie.
Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie zapytałem jak przeżył wojnę.
DŁUGA HISTORIA
- To długa historia - westchnął ciężko. - Matka z siostrą wyjechały do Reichu jesienią 1944 roku, ja z ojcem, inwalidą wojennym, zostaliśmy. Wojna szczęśliwie ominęła naszą ulicę. Siedzieliśmy wraz z sąsiadami w piwnicy, gdy pewnego dnia wygarnęli nas stamtąd żołnierze radzieccy. Poprowadzono nas do koszar wojskowych. Było tu już sporo ludzi. Na drugi dzień rano całą grupę pod konwojem poprowadzono do Ostrołęki. Tu czekały już na nas wagony towarowe. Było wściekle zimno, w wagonach brakowało nawet piecyków.
Po dwóch dniach jazdy pociąg stanął, otworzono drzwi wagonów. Na tablicy stacyjnej widniał wielki napis - Lublin. Umieszczono nas w barakach po byłym obozie koncentracyjnym. Następnego dnia zaczęliśmy pracę przy naprawie torów kolejowych.
WARSZAWA
Wiosną zostali przeniesieni do Warszawy. Pracowali przy odgruzowywaniu ulic i ekshumacji poległych.
- Najgorsze były noce. Spaliśmy na betonie w olbrzymiej piwnicy jakiegoś spalonego domu, a szczury łaziły nam po nogach. Wielu starszych więźniów umierało. Pewnej nocy cicho, bez słowa zmarł mój ojciec. Pochowano go w zbiorowej mogile na cmentarzu ewangelickim.
W Warszawie, zamienionej w morze gruzów, do mojego rozmówcy zaczęły docierać pierwsze refleksje.
- Co za dzika furia zniszczenia musiała tu działać, w końcu to Polacy bronili swojej stolicy. My, Niemcy, nie mieliśmy tu czego szukać. Co za szaleniec popchnął nas do tej zbrodni? Co za bandyci nas wychowywali? Przypominał mi się wtedy mój wychowawca - nauczyciel i jego wychowawcze metody, za które ja teraz musiałem pokutować.
- On też dostał za swoje - powiedziałem. - Zastrzelił go niemiecki kapitan, dowódca oddziału, gdy podczas odwrotu w styczniu 1945 roku nie chciał przepuścić jego oddziału.
Starszy pan zamyślił się głęboko i westchnął - To mu się słusznie należało.
- Wrócił pan do Szczytna? - spytałem. - Tak, wróciłem - powiedział, ale to już było inne miasto, zniszczone, zamieszkałe przez obcych ludzi i o pracę tu nie było łatwo.
- Nie znalazłem nikogo ze swoich, jedni uciekli, drugich wywieziono. Jechać do Niemiec? Tam też było ciężko, kraj zniszczony, ograbiony, głód. Postanowiłem wyjechać na Śląsk. Język polski znałem na tyle dobrze, że mogłem uchodzić za Polaka, a o dokumenty nikt wtedy specjalnie nie pytał.
ŚLĄSK
Znalazł pracę w kopalni. Jego sztygar namówił go, do kontynuowania przerwanej przez wojnę edukacji. Zdał egzamin do średniej szkoły technicznej.
- Problemy miałem tylko z gramatyką języka polskiego, podobnie jak wielu Ślązaków. Z czasem jednak nadrobiliśmy braki - wspomina mój rozmówca.
Po kilku latach zdał maturę i powoli zaczął piąć się po szczeblach górniczej struktury zawodowej. Po ośmiu latach pracy był już sztygarem w kopalni, a jeszcze kilka lat potem nadsztygarem. Ożenił się ze Ślązaczką i doczekał trójki dzieci.
- A więc z Mazura stał się pan Ślązakiem - zażartowałem. - No, niezupełnie - uśmiechnął się. - Nie zapomniałem o Mazurach. Co roku przyjeżdżałem do Szczytna, a gdy moje zarobki już na to pozwoliły, kupiłem działkę i pobudowałem domek letniskowy w Piecach. Teraz, gdy dzieci już dorosły, przyjeżdżam do Szczytna w maju, a wracam na Śląsk, gdy liście z drzew opadną. Jeszcze rok, dwa, a przeniesiemy się na Mazury na stałe.
Zbigniew Janczewski
2005.09.21