Jakoś w Szczytnie i okolicach kuchnia wschodnia nie chce się przyjąć. Mamy już kilka kebabów, pizzerii też nie brakuje a czegoś azjatyckiego nie uświadczysz. A lubię to bardzo i po każdym kolejnym dalekowschodnim wyjeździe apetyt na chińszczyznę czy danka hinduskie rośnie. Pozostaje przejść się do któregoś z marketów i z mrożonek wybrać jedno z „dań na patelnię”. Są zupełnie niezłe (szczególnie „hinduskie”), o ile ma się w domu trochę oryginalnych przypraw, żeby je dosmaczyć. Ale teraz latem bawić się mrożonkami?! Brr! Nie wypada!
Żywiąc się przez pół tygodnia w stolicy, jeśli tylko mam trochę czasu, to nie odmówię sobie przyjemności zajrzenia do bardzo tam już licznych miejsc ze wschodnimi potrawami. Od budek gdzieś schowanych po podwórkach po niezwykle eleganckie (i drogie niestety straszliwie) restauracje. Szczególnie zaś lubię zapolować na japońszczyznę. Nie jest to nawet zbyt trudne, bo bardzo porządny sushi bar mam dosłownie kilka kroków od uczelni na Saskiej Kępie. Sushi bar „Tekeda” nie ogranicza się do zestawów - podstawowy tekeda midori ze wspaniałymi ebi nigri kosztuje niestety 65 zł. Tyle że jak dla starszego pana to jest porcja już zbyt obszerna i z przyjemnością się nią dzielę. Także na dobry obiad dla paroosobowej rodzinki wystarczy świetne sashimi z kilku rodzajów ryb – np. łosoś, tuńczyk i ryba maślana z warzywami (ogórek, biała rzodkiew) z miseczką czerwonego kawioru, sosem sojowym i wasabi. To wszystko kosztuje ok. 120 zł (w zależności od aktualnych składników), lecz cztery osoby najedzą się do syta, więc per saldo się opłaci. Szybkim i prostym oraz tanim jak na ten lokal (12 zł) daniem jest zupa misoshiru z łososiem. Głęboka miska zapełni żołądek na ładnych parę godzin. Najważniejszym jej składnikiem – dodawanym już na samym końcu, po ugotowaniu jest pasta miso. Nadaje zupie charakter. Pasty te znane jako akimiso (czerwona), shiromiso (biała) oraz kuromiso (czarna) wyrabiane są z małych sardynek niboshi, tuńczyka lub z grzybków shiitake. Te informacje zaczerpnąłem już z wikipedii, gdyż obsługa baru niespecjalnie włada polskim, a może tylko nie chce. W smaku, w pierwszej chwili zupy wydają się takie same, lecz dopiero po chwili, gdy zawartość kolejnej łyżki dotrze do żołądka odczuwa się cały bukiet i różnicę. Jadam tam już ponad rok i jeszcze jak dotąd nie udało mi się zdefiniować ostatecznie smaku każdej z odmian misoshiru.
Jak twierdzą mieszkańcy Japonii, na prawdziwe sushi nie ma przepisu, jest to sztuka, której trzeba się uczyć całe życie. Dlatego nie próbuję sam przygotować w domu nawet najprostszego maki, chociaż można w marketach kupić gotowe składniki – ostatnio nawet widziałem całe komplety w Makro w Olsztynie. W „Takedzie” można też zamówić dania skromniejsze, jak np. filadelfia rolls z pieczonym łososiem, awokado, serkiem kremowym i niewielkim omletem, a to wszystko za 24 zł. Gdyby jeszcze było mało, to atrakcją może być deser z musu kiwi z zieloną herbatą za 10 zł. Lepiej chyba więc zdać się na fachowców.
Co do tego do popicia? Tu niestety już nawet w najlepszych japońskich knajpkach króluje oczywiście piwo, niezły wybór herbat, wód mineralnych i co nieco z win. Nic oryginalnego niestety.
Za to nie wiem dlaczego, ale z tą japońszczyzną skojarzył mi się jak najbardziej polski napój, czyli sok z kwiatów czarnego bzu. Może dlatego, że jakby nie patrzeć sushi i pochodne bywają raczej ostre i dobrze jest złagodzić palenie w gardle. Sok ten teraz to właściwie musztarda po obiedzie, bo biały bez już przekwitł, ale gdy akurat to piszę, siedząc zaszyty w leśnych mazurskich ostępach, wokół huczy kolejna tego lata burza, a ja mam przed sobą solidny kufel z lekka zaparowany z zimnym właśnie sokiem i wspominając japońskie ostrości z lubością go popijam.
Wiesław Mądrzejowski