Tydzień temu rozstałem się z czytelnikami pod hasłem kontynuacji rozpoczętego tematu. Otóż nawet gdybym nie chciał dalej ględzić o muzyce jazzowej, to przypadek sprawił, że temat ów sam się był narzucił. A to za sprawą wielbarskiego animatora kultury – Wojtka Bogackiego. Niezrównany szef Gminnego Ośrodka Kultury zorganizował, w miniony piątek, w Wielbarku, wernisaż poplenerowej wystawy malarskiej. A dla podniesienia rangi imprezy zaprosił znanego w Szczytnie warszawskiego gitarzystę i piosenkarza – Jurka Antoszkiewicza. Nie wiem jak obu panom udało się zorganizować aż taką niespodziankę, ale Jurek przywiózł ze sobą niezwykłego instrumentalistę, jednego z absolutnie najlepszych jazzmanów w Polsce – Wiesława Wysockiego. Wiesiek jest stosunkowo młody, a już grywał z najlepszymi muzykami Europy i świata. Równie swobodnie i perfekcyjnie gra na klawiszach, na saksofonie i klarnecie. W Wielbarku pokazał co znaczy prawdziwie mistrzowska improwizacja. Grając wspólnie z Antoszkiewiczem, potrafił na poczekaniu przerobić tradycyjnego bluesa - poprzez sposób grania - na ludowy, kurpiowski taniec weselny. W uświęcony tradycją utwór „Gdy wszyscy święci idą do nieba” potrafił wpleść fragmenty popularnej polki „Dziadek” (melodia znana z tego, że zwykle rozpoczyna „Lato z radiem”), a w niektóre improwizacje amerykańskich, jazzowych tematów zręcznie wtrącał fragmenty muzyki Chopina i innych klasycznych mistrzów. Na co dzień Wiesiek Wysocki towarzyszy Maryli Rodowicz w jej trasach koncertowych, toteż rzadko ma czas na własne gościnne występy. Tym bardziej pozazdrościć można mieszkańcom Wielbarka piątkowej, wielkiej okazji.
To było nawiązanie do miejscowych aktualiów, do czego zawsze namawiał mnie Pan Redaktor Naczelny „Kurka”. A teraz wracamy do historii i anegdoty.
Pierwszy festiwal jazzowy w Polsce zorganizowano w Sopocie w roku 1956. Natomiast moje inicjacyjne zetknięcie z jazzem określam datą 1957, kiedy to w Stoczni Gdańskiej, w lipcu, otwarto festiwal drugi. Wprawdzie miałem wówczas tylko dwanaście lat, ale płyta długogrająca jaką nagrano z tej okazji, stała się kilka lat później główną atrakcją wszystkich naszych licealnych prywatek. Przede wszystkim dlatego, że znalazło się tam nagranie piosenki „Caldonia” w wykonaniu śpiewającego, amerykańskiego pianisty Big Billa Ramseya. Można uznać, że utwór ten - z repertuaru Billa Halleya, prawdziwy rockandroll – zainicjował w Polsce całe późniejsze rockowe szaleństwo. Organizowane w następnych latach, w Warszawie, festiwale „Jazz Jamboree” ściągały do stolicy Polski znakomitych muzyków z całego świata. Polecam książkę Wojciecha Manna „Rock-Mann”, która znakomicie i zabawnie czas ów opisuje. Na zachętę pozwolę sobie przytoczyć kilka zamieszczonych tam anegdot.
W latach sześćdziesiątych uroczą grupę dziadków (tak pisze Pan Mann) z amerykańskiego zespołu „Preservation Hall Jazz Band” oprowadzał autor po warszawskiej starówce. Trwała odbudowa zamku królewskiego. Umieszczone wokół placu budowy plansze ze zdjęciami pokazywały ogrom wojennych zniszczeń. Artyści byli pod wrażeniem i z przejęciem powtarzali, że wojna to straszna rzecz. Nagle jeden z „dziadków” nachylił się do autora wspomnień i zadał ważne pytanie: „Wojtek, a właściwie kto z kim się bił?”
Wyobrażenie amerykańskich muzyków o komunistycznym reżimie i wszechobecności tajnych służb doprowadzało – jak pisze autor – goszczące u nas gwiazdy do pewnej paranoi. Trębacz Maynard Ferguson, w restauracji hotelowej, przed posiłkiem, sprawdzał z niepokojem, czy aby w cukierniczce nie ukryto mikrofonu.
Mnie osobiście szczególnie przypadła do gustu opowiastka jak to pewnej nocy Wojciech Mann, nie mogąc znaleźć taksówki, zatrzymał pusty, jadący do zajezdni autobus, aby za stosowną opłatą przewieźć z hotelu Europejskiego do kluby Stodoła słynnego czarnoskórego saksofonistę Ornette Colemana.
Ileż to razy także autor niniejszego felietonu przemieszczał się nocą pomiędzy warszawskimi klubami, korzystając z odpłatnej uprzejmości kierowców śmieciarek, a latem także polewaczek. Takie to były czasy.
Andrzej Symonowicz