Do Olszyn na drugą edycję biegu „Szczycieńska Dycha Juranda” ruszamy rowerami w niedzielę 5 czerwca 2016 r. o godz. 10-tej. Chcemy pokibicować i poczuć atmosferę sportowej rywalizacji zainicjowanej rok temu przez Klub Biegacza Jurand imprezy. Chcemy być w ciekawym i urokliwym miejscu, jakim jest prowadzone przez Państwa Krystynę i Czesława Przychodko gospodarstwo agroturystyczne.
Taki jest plan mój i towarzyszących mi rowerzystek. Jedziemy sobie spokojnie, nie mamy nawet pojęcia o której ruszają. Wiemy jedynie, że zawodnicy mają przebiec 10 km, że rok temu impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem, że warto popatrzeć na biegowe zmagania. Zbliżając się do miejsca zawodów już z daleka słyszymy radosny głos komentatora, który z ryczących głośników obwieszcza, iż za chwilę START. Przyspieszamy, bo oto mamy niepowtarzalną szansę ujrzenia startujących. Widzimy wszystkich, długi barwny, rozedrgany napięciem tłum. Spoglądam na tych przygotowanych do startu ludzi i nagle czuję, że chcę być jedną z nich, że chcę przebiec trasę, że po prostu muszę zostać zawodniczką. Jeśli ktoś startował w zawodach, a ja miałam okazję, to zrozumie, co znaczy impuls chwili. W takich sytuacjach emocje sięgają zenitu, a nagła decyzja uskrzydla. Przysięgam, że nie z zamiarem brania udziału w biegu jechałam do Olszyn, moje koleżanki są tego świadkami, ale przysięgam, że to co się stało ze mną na widok falującego peletonu można nazwać jednym słowem – oszalałam. W istnym amoku biegnę do biura zawodów, zapisuję się, pobieram nr startowy, pobieram chip, dostaję butlę z napojem, batony... Marzena dopisuje na zgłoszeniu mój adres, Bożena odbiera moją garderobę, plecak, rower. Ktoś opasa mnie taśmą klejącą i przytwierdza numer startowy. Schylam się i kilkoma supłami przywiązuję do buta pomiar czasu i chcę biec, bo inni już biegną. „Gdzie?” - słyszę ostre słowa koleżanki „Przez bramę, bo cię nie zmierzą!”. Zachowuję się jak istna wariatka, wracam i za tłumem, na samym końcu mijam START. Biegnę i już na starcie słyszę głosy moich „Kręciołów”, którzy i kibicują i wspierają organizatorów. Wszyscy są zdziwieni: „Ty biegniesz?!”. Niestety ja też jestem zdziwiona, ale biegnę. Po miękkim i sypkim piasku biegnie mi się dobrze. W ręce mam butelkę z napojem, do kieszonki rowerowych spodenek chowam baton, na nosie mam słoneczne okulary.
Świeci słoneczko, w lesie jest cieplutko, a po chwili gorąco, a po kolejnych skokach – upalnie. Jeszcze dobrze nie wystartowałam, a tak mi się chce pić. Na szczęście w ręce mam napój, który doda mi skrzydeł – nie mogę go otworzyć. Bez picia nie dam rady, trochę energii straciłam na rowerze i już wiem, że mój impuls, trzeba nazwać po imieniu – jestem szalona. Bez przygotowania, bez zastanowienia ruszam na trasę, której nie pokonam. W tym momencie dzieje się wspaniała sprawa, tuż obok mnie pojawia się anioł stróż w postaci mojej przyjaciółki Marzenki. Ona odbiera ode mnie butlę, okulary, podaje daszek na głowę... podtyka otwartą butelkę, a ja gdy zrobiłam tylko łyka, od razu dostałam zrywu. Biegnę na końcu, nie chcę walczyć o miejsce na pudle, chcę przebiec trasę. Teraz, gdy obok mam opiekunkę od razu nabieram wiary w siebie. Za plecami słyszę też łagodne pomrukiwanie silnika quada. Od jadącej obok mnie rowerem Marzeny dowiaduję się, że osoba na tym pojeździe zabezpiecza tyły. Praca silnika jest cicha, pojazd nie „napiera na mnie”, nie ponagla złośliwym warkotem. Jego miarowa praca dodaje mi otuchy, bo oto jeszcze jedna osoba czuwa nade mną. Od samego początku „ścinam” wszystkie zakręty i proszę Marzenkę, by pokazywała, którym torem mam pokonać kolejny zawijas. Nie wiem czy to dobra metoda, bo raz biegnę po prawej, a za chwilę po lewej stronie. Chyba nie dobrze, bo od tego „zygzakowania” czuję luz w lewym bucie – rozwiązał się a sznurowadło niebezpiecznie fruwa. Trasa jest piękna, wspaniale wytyczona i oznakowana, zabezpieczona przez uczniów oraz „Kręcioły”, gdy mijam drugi kilometr, co wskazuje znak na drzewie, zatrzymuję się na małą chwilkę i supłam niesforny but. To jest jedyny moment, kiedy przystaję na trasie. Teraz tylko bieg. Mijam pastwisko, na którym trawę skubią krowy, od razu przypomina mi się film „Moje córki krowy” i odzywam się do Marzeny: „Patrz, przestały jeść – śmieją się ze mnie!”. „Co Ty – one cię podziwiają, za chwilę będziesz miała dystans Dużego Domowe, zaraz dobiegniesz do plaży?”. „A czy będę tam mogła się wykąpać?”. Tempo mojego biegu nie jest zawrotne, ale cały czas biegnę widzę przed sobą osobę, która maszeruje, ale nie mam zamiaru jej doganiać, kontynuuję dalej trucht. Marzena nie skłamała, wybiegam na asfalt – jestem w Jerutach, a tam strażacy zgotowali owację w postaci kurtyny wodnej. Pragnę orzeźwienia, łaknę wody. Przy głośnym aplauzie wbiegam w utworzoną kałużę i wprost pod strumień strażackich sikawek. Och jak cudownie, och jak rześko! Brawa, okrzyki... dodają sił, ktoś podaje mi kubek wody – smakuje wybornie. Wieszam plastykowe naczynie na pięknej kuli zdobnego ogrodzenia, a wszystko dzieje się w „locie”. Mijam wieś i przyznam szczerze, że zachowanie mieszkańców bardzo mnie wsparło, bo fajnie włączyli się do zabawy. Znów wbiegam w las i mam mały problem, do mokrych butów przykleja się piasek. Na szczęście szybko schną na słońcu, a uciążliwy balast spada z nich. Marzena dozuje mi picie, przypomina o zjedzeniu batona – czuwa. Brzęczyk silnika pana na quadzie uspokaja i również daje poczucie bezpieczeństwa. Mijam różne rozwidlenia zabezpieczone taśmami i strzeżone przez stojących tam ludzi, którzy cierpliwie czekają i dopiero gdy przebiegam – oni zwijają swoje stanowiska. Nikt mnie nie ponagla, nikt nie okazuje swojego zniecierpliwienia, od wszystkich słyszę głosy uznania – ot prawdziwy doping. Na trasie nie mam kryzysu typu, że nie dobiegnę, że rezygnuję. Wprawdzie wiem, że być może porwałam się z „motyka na słońce”, ale wiem też, że dobiegnę. Podczas takiego dystansu po głowie krążą różne myśli. Gdy wytykałam sobie „jesteś szalona, ale głupio się zachowałaś!” - to natychmiast traciłam motywację do biegu. Dlatego myślałam pozytywnie: „jestem silna, jestem wielka, dam radę”, a to faktycznie motywowało. Zgodnie z pomiarem czasowym biegłam 1h30 minut, gdy zbliżałam się do mety poprosiłam Marzenę o chusteczkę. Słysząc brawa, okrzyki przyspieszyłam tempa, rozkładam białą chusteczkę i machałam sygnalizując swoją radość. Jurand zawiesza mi medal, podaje symboliczną monetę. Cóż, może jestem szalona, ale Szczycieńska Dycha Juranda zaliczona. Warto było uczestniczyć w tak fantastycznie zorganizowanej imprezie i widzieć radość wszystkich zawodników oraz tych, którzy tam przybyli. Oklaskiwałam zwycięzców, którzy odbierali statuetki i nagrody. Wtem okazało się, że i ja otrzymuję gromkie brawa – zostałam okrzyknięta TWARDZIELKĄ BIEGU i oprócz nagrody sam Jurand stanął ze mną do zdjęcia i pozwolił potrzymać za miecz. Gratuluję organizatorom i dziękuję.
Grażyna Saj-Klocek (może i szalona, ale jakże uskrzydlona)