Jesienią tego roku minie 50 lat od dnia, gdy rodzina Tomaszczyków osiedliła się w Szczytnie.

- Tu urodziła się nasza najmłodsza córka z czwórki dzieci. Tu pochowałam

w 1969 r. ojca, który był naszą wielką podporą w trudnych czasach i męża, z którym przeżyłam zgodnie 47 lat. Pomimo rozmaitych przeciwności losu, nie zmarnowaliśmy życia - wspomina pani Irena. Całe 25 lat jej pracy zawodowej było związane ze spółdzielczością. Przez 12 lat, do emerytury w 1983 r. kierowała największym ówcześnie sklepem spożywczym w Szczytnie, popularną PSS-owską „Jedynką” przy ul. Odrodzenia. Dziś, mimo wielu przebytych operacji, jest ciągle aktywną osobą w rodzinie, w Kole Spółdzielczyń i w szczycieńskim Związku Żołnierzy Armii Krajowej.

W ŁUCKU

Jesteśmy wolni, jesteśmy razem

Urodziła się w Ledóchówce w województwie wołyńskim 18 czerwca

1924 r. Niebawem rodzina Jankowskich przenosi się bliżej Łucka, do Podhajec. Stąd razem ze starszym i młodszym bratem chodzi codziennie do odległej o 9 km łuckiej Szkoły Powszechnej.

- Dzięki ojcu, który pracował w łuckich warsztatach kolejowych jako kowal i rodzinnemu gospodarstwu w Podhajcach, nie zaznaliśmy głodu ani biedy w czasie Wielkiego Kryzysu na początku lat trzydziestych. Bez waśni żyliśmy razem z Ukraińcami, Niemcami, Żydami, Karaimami i Czechami - wspomina pani Irena.

Cała rodzina Jankowskich aktywnie uczestniczy w życiu społecznym. Mama udziela się w Kole Gospodyń, dzieci należą do koła Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Ojciec z ramienia organizacji Kółek Rolniczych w czerwcu 1939 r. jedzie do Danii zapoznać się z doświadczeniami najstarszego rolniczego ruchu spółdzielczego w Europie. Po powrocie opowiada o groźnych nastrojach antypolskich w Gdańsku. Irenka zdaje egzaminy wstępne do Technikum Rolniczego w Trościańcu. Jak co roku po zbiorach przystępują do organizacji uroczystych dożynek. Nikt nie przypuszcza, że są to ostatnie dożynki w wolnej Ojczyźnie. We wrześniu niemiecki Wehrmacht i Armia Czerwona razem ruszają do IV rozbioru Polski.

SŁUŻBA WIELKIEJ SPRAWIE

Następują pierwsze sowieckie deportacje Polaków z województwa wołyńskiego. W środku zimy 1939/40 zaczynają się już masowe zesłania.

- Każdej nocy spaliśmy na tobołkach z odzieżą i z przygotowanymi przez mamę torbami sucharów, spodziewając się w każdej chwili najgorszego - mówi pani Irena. Wywóz Polaków z Wołynia przerywa dopiero wojna niemiecko-radziecka. W czerwcu 1941r. wkracza do Łucka nowy okupant. Polacy zaczynają budować zorganizowany ruch oporu, szczególnie w miastach. Niebawem, już w styczniu następnego roku pan Jankowski wstępuje do Armii Krajowej a wraz z nim troje dzieci. Irka po złożeniu przysięgi zostaje „Inką”. Przenoszenie podziemnych wydawnictw, meldunków i broni to główne zadania młodej, siedemnastoletniej łączniczki.

- Meldunki ukrywałam w podwójnych drewnianych rączkach płóciennej torby lub w wydrążonych specjalnie obcasach. Człowiek się nie bał, czując, że służy wielkiej sprawie - mówi pani Irena. Nieraz przeżyła jednak chwile grozy. Czy to podczas kontroli przez patrol niemiecki, gdy razem z ojcem mieli ukryte pod płaszczami „steny” - pistolety maszynowe, lub w czasie potyczki z Wehrmachtem na leśnej drodze, w trakcie transportu broni chłopską furmanką.

SMERT’ SMERT’ LACHAM

Nadchodzi rok 1943 a wraz z nim, poczynając od wschodniej granicy województwa, zaczynają płonąć polskie wsie i miasteczka. Niebawem cały Wołyń tonie we krwi masowych zbrodni ludobójstwa dokonywanych przez Ukraińców, zorganizowanych w oddziałach UPA, jak i przez zwykłych chłopów, samorzutnie dopuszczających się grabieży i mordów. W tym czasie starszy brat pani Ireny, Tadeusz jest w oddziale partyzanckim w Przebrażu, dawnej polskiej kolonii, 25 km od Łucka. W Przebrażu chroni się ponad 18 000 uciekinierów z okolicznych wsi i kolonii. Powstaje silna samoobrona polska, zdolna podjąć walkę z siłami UPA, liczącymi ponad 10 000 ludzi. Polacy bronią się skutecznie przed kolejnymi atakami. Płoną już także wsie wokół Łucka. Płoną Podhajce. W Łucku jest coraz więcej uciekinierów przed ukraińskimi siepaczami. Na jednym z przedmieść przy ul. Rówieńskiej, wśród tułaczy jest także rodzina Jankowskich. Nadchodzi Wigilia Świąt Bożego Narodzenia. Mieszkańcy

Łucka i uciekinierzy zbierają się przy rodzinnych stołach z opłatkiem w ręku i nadzieją w sercu. Rodzice Irki wychodzą na umówione konspiracyjne spotkanie ze starszym synem przybyłym z Przebraża. W tym czasie na wszystkie pięć łuckich przedmieść zaczyna się jednoczesny atak Ukraińców. Irka z młodszym bratem i ciocią uciekają na oślep do centrum miasta. Obok nich mordowane są niemowlęta, dzieci, dorośli i starcy, razem 30 osób. Wszystkie przedmieścia spływają krwią ponad stu zabitych Polaków.

ZA „DRUGICH” SOWIETÓW

W styczniu 1944 r. rusza ofensywa Armii Czerwonej. Zaczyna się druga okupacja sowiecka. W lutym żołnierze AK zostają zwolnieni z przysięgi wojskowej. Polacy z radością witają polskie wojsko.

- Byliśmy w euforii, nie przeszkadzało nam to, że orzełek nie ma korony, że bardziej przypomina kurę niż dumnego orła - wspomina pani Irena. Radość nie trwa długo. Zaczynają się ponowne deportacje.

- W listopadzie zostaje aresztowany przez NKWD mój ojciec, uznany za wroga narodu. Zadenuncjował go ukraiński enkawudzista - mąż najstarszej siostry ojca. To był rodzinny dramat - wspomina z bólem pani Irena. W tym czasie bracia zostają zmobilizowani do polskiego wojska. Kartę powołania otrzymuje również Irena. Ze względu na osamotnionych rodziców, dowódca braci, por. Baczyński uzyskuje w Wojenkomacie zwolnienie z obowiązku wojskowego dla jedynej córki. Bracia pani Ireny niebawem ruszają na front. Ojciec oczekuje na deportację. Chory, leczy się w domu pod nadzorem NKWD.

WIELKI TYDZIEŃ

Zbliża się wczesna Wielkanoc 1945 r. NKWD pilnie czyha na poprawę zdrowia pana Jankowskiego. Zaczyna się Wielki Tydzień.

- Nagle, do mieszkania wpada brat ojca z wiadomością, że znajomy z PUR-u wypisał nam ukradkiem kartę repatriacyjną.Szybko zbieramy się do wagonów podstawionych na stacji - mówi pani Irena. Z całego dobytku zabierają jedną krowę, maszynę do szycia, żelazne łóżko, albumy zdjęć rodzinnych i świeżo upieczone bułki. Naczynia tłuką na szczęście. Po kryjomu wsiadają do pociągu, razem z rodziną brata ojca. Jest ich siedem rodzin w jednym towarowym wagonie. Mijają długie godziny postoju. Ukradkiem odwiedza ich siostra ojca, uspokaja, że NKWD nic nie wie o ich wyjeździe. Wreszcie, nad ranem 5 marca rusza długi pociąg z dwudziestoma siedmioma wagonami. Dla Ireny jest to pierwsza w życiu podróż pociągiem. Nagle tuż przed granicą psuje się parowóz. Wyłudzone przez kolejarzy wiadro bimbru natychmiast usuwa „usterki”.

- Za granicą na pierwszym przystanku ojciec całuje z wdzięczności ziemię, że jesteśmy wolni, że jesteśmy razem - wspomina pani Irena. Zaczyna się podróż w nieznane. Pociąg pędzi coraz dalej i dalej. Zamojszczyzna przewidziana pierwotnie do osiedlenia się zostaje daleko za nimi. Wszyscy planowali osiedlenie się w Zamojskiem, skąd byłoby blisko z powrotem do rodzinnego domu.

- Nikt nie dopuszczał myśli, że już nigdy nie wrócimy do siebie - mówi pani Irena. W czasie transportu liczba podróżników powiększa się szczęśliwie o nowo narodzone dziecko i o małe cielątko. W Wielką Sobotę mijają Kutno. Biedni podróżnicy widzą odświętnie ubranych ludzi idących ze święconkami do kościoła. W pierwszy dzień świąt Wielkanocy pociąg dociera pod Poznań, na stację Kobyle Pole. Po wyładowaniu się stoją cztery doby pod gołym niebem w deszczu i zimnie, w sąsiedztwie pijanych sołdatów szukających sposobności do kradzieży i gwałtów. Następnie ładują się do daleko podstawionych, odkrytych węglarek. Irka wyręcza chorych rodziców przy przenoszeniu tobołów. Transport zostaje rozdzielony na dwa pociągi. Ruszają w dwie różne strony. Tym razem celem podróży są Pabianice pod Łodzią. Zostają zakwaterowani w barakach z piętrowymi łóżkami. Z baraku trafiają do opuszczonego gospodarstwa pod Pabianicami. Do późnej jesieni wegetują tam w jednej izbie przy oborze. Ostatecznie nową ziemią dla

Wołyniaków z Pabianic staje się Krosno k.Pasłęka.

KROSNO

Cztery rodziny Wołyniaków, w tym dwie braci Jankowskich zaczynają gospodarzyć w opuszczonych siedliskach Krosna.

- Za pozostawioną ziemię na Wołyniu otrzymaliśmy 22 ha gruntów i zabudowania - mówi pani Irena. Ziemia ciężka, choć urodzajna zaczyna przynosić pierwsze owoce. Na wiosnę 1946 r. odwiedza koleżankę ze szkolnej ławy Mietek Tomaszczyk. Razem mieszkali w Ledóchówce i w Podhajcach. Teraz on mieszka z rodzicami daleko w Opolskiem. Młodzi snują plany wspólnego wyjazdu. Z frontu wracają bracia. Młodszy Genek przeszedł szlak bojowy przez Wał Pomorski aż do Berlina. Często wspomina frontowego przyjaciela Romka Słowińskiego, którego marzeniem było, by Genek poznał Telunię, jego młodszą siostrę. W 1947 r. nagle umiera matka Ireny. Obowiązki gospodyni spadają na jedyną córkę. W dwa lata po pogrzebie mamy, Irena wychodzi za mąż za Mietka, a Genek żeni się z Telą Słowińską ze Szczytna. W 1951 r. starszy brat, po ślubie z Florcią Malerówną wyjeżdża do Zwierzowa k. Ostródy. Zaczyna się polityczna presja likwidacji indywidualnych gospodarstw. Wszyscy krośnieńscy Wołyniacy twardo opierają się przymusowi wstąpienia do spółdzielni rolniczych. Coraz ciężej jest wywiązywać się z obowiązkowych dostaw i domiarów podatkowych. W 1955 r. wyjeżdżają do Szczytna Genkowie. Mąż Ireny po przeziębionej grypie azjatyckiej zapada na długotrwałą chorobę płuc. Decyzję podejmuje ojciec: - Dalej nie damy rady prowadzić gospodarstwa, wyjeżdżamy do Szczytna!

Paweł Bielinowicz