Dwa tygodnie temu wspominałem wyspę Kubę i jej uroki. W zasadzie skupiłem się wówczas tylko na jednym z jej uroków, to jest karaibskim rumie. Opisałem także naszego tajnego opiekuna Jasia Cebulę. Tymczasem podczas dwutygodniowego pobytu w Hawanie miałem okazję poznać jeszcze kilka ciekawych osób. Im to poświęcę dzisiaj słów parę.

JESZCZE O KUBIE

Nieraz słyszałem o przysłowiowym już nadużywaniu przez narody południowe słowa „maniana”, co znaczy jutro. Nagrzany słońcem i dogłębnie rozleniwiony mieszkaniec południowej części Ameryki, jeśli sugerowano mu podjęcie jakiejkolwiek czynności, odruchowo zwykł był informować, że oczywiście on bardzo chętnie, ale jutro, czyli maniana. I takiego właśnie przysłowiowego delikwenta przydzielono nam w Hawanie jako koordynatora naszych działań zawodowych.

Nazywał się Semana, był rasy czarnej, a wspomniane słowo maniana wydawało się jedynym jakie znał. Semana to po hiszpańsku tydzień, toteż przezywaliśmy go tygodnikiem. Tygodnik nie był nigdy w stanie niczego nam załatwić. Któregoś dnia, po wypiciu nadmiernej ilości rumu i po odśpiewaniu kilku rzewnych pieśni przy gitarze (śpiewał bardzo ładnie) wygłosił żałosny monolog, w równie żałosnym języku angielskim, a brzmiał on mniej więcej tak:

- Semana to dobry człowiek, ale wie, że do niczego się nie nadaje. Taki już się biedny urodził. Tylko napić się, zjeść i pośpiewać, a reszta…maniana - po czym zasnął!

Następnego dnia Semana został przez swoich przełożonych wymieniony na bardziej operatywnego zawodowca, choć nikt na niego nie doniósł, a i obcych świadków nie było. No, ale na Kubie ściany mają uszy.

Nikt z nas nie mówił po hiszpańsku toteż przydzielono nam tłumaczkę Anię. Ania jest Polką. Wyszła za mąż za Kubańczyka studiującego na Politechnice Warszawskiej, a kiedy jej mąż skończył studia wyjechała z nim na Kubę.

Pewnego dnia Ania zaprosiła nas do swojego prywatnego domu, na obrzeżach Hawany. Bardzo cieszyła się, że jej mąż będzie miał okazję porozmawiać po polsku.

Podjeżdżamy z nieodłącznym Cebulosem pod niewielki domek z ogródkiem. Na werandzie, na bujanym fotelu (obowiązkowy mebel w każdym kubańskim domu) oczekuje nas gospodarz. Wysiadamy z samochodu, a wtedy pan domu, na mój widok, zrywa się z fotela z dzikim okrzykiem: - „Kuzia twaś – Sajmon!”, co poprawnie powinno brzmieć: „kurza twarz – Sajmon!” Kurza twarz, to oczywiście popularny przed laty przerywnik słowny o charakterze delikatnego przekleństwa. Sajmon zaś to było moje przezwisko w latach studenckich.

Co się okazało. Mąż Ani (imienia nie pamiętam) studiował w tym samym czasie co ja. Wprawdzie nie studiował na wydziale architektury, ale zaprzyjaźniony był z jednym z moich wydziałowych kolegów, Ekwadorczykiem Gonzalo Bustamante. Z Gonzalo byłem dość blisko, ponieważ śpiewał on pięknie i głosem kształconym, zdarzało nam się zatem wspólnie występować na politechnicznych uroczystościach klubowych. Po takich wieczorach niejedną wódeczkę wypijało się w studenckim, międzynarodowym gronie, no i jak widać zostałem wówczas zapamiętany, a po latach rozpoznany. Oj, było co wspominać w dalekiej Hawanie.

Przy okazji zabawne wspomnienie związane z powiedzonkiem-przerywnikiem „kurza twarz”.

Podczas jednego z artystycznych plenerów w Heidelbergu zapytano mnie, co to za przekleństwo polskie, którego najwyraźniej wówczas nadużywałem. Nie znam niemieckiego, więc przetłumaczyłem to kolegom na angielski jako „chicken face”. Spodobało się. Kiedy rok później, latem, znalazłem się w tym samym mieście i tym samym gronie ze zdumieniem stwierdziłem, że przerywnik ów, w wersji angielskiej, stał się międzynarodową własnością publiczną. Uznałem to oczywiście za osobisty sukces w dziedzinie językoznawczej.

Andrzej Symonowicz