Tydzień temu pisałem o podróżach kulinarnych Jana Kalkowskiego, jakie odbył on w latach siedemdziesiątych. Jan Kalkowski był krakowskim dziennikarzem, związanym z tygodnikiem „Przekrój”, gdzie prowadził rubrykę „Jedno danie”. Opowiedziałem w felietonie sprzed tygodnia o tym, jakie to kulinarne niespodzianki zaskoczyły go w krajach, które wówczas odwiedził.
A było ich sporo jak na znawcę kuchni. A jednak nie o wszystkich ciekawostkach zdołałem wówczas napisać - nie starczyło miejsca. Korci mnie zatem, aby temat ów kontynuować dzisiaj. Tym bardziej, że za kilka dni sam wyjeżdżam, na cały miesiąc urlopu, do dalekiego i egzotycznego kraju, gdzie zapewne spotkają mnie różne kulinarne niespodzianki. Zatem za miesiąc (na taki okres muszę rozstać się z czytelnikami „Kurka Mazurskiego”) ponownie będę pisał na temat podróżniczo - kulinarny, tyle że tym razem oparty na doświadczeniach osobistych. Wracając do wspomnień Jana Kalkowskiego chcę przypomnieć kilka gastronomicznych specjalności „demoludów”, czyli bratnich narodów demokracji ludowej. Owe „zaprzyjaźnione” kraje, w przeciwieństwie do „wrogich”, kapitalistycznych, były dość łatwo dostępne turystycznie dla nas, Polaków. Toteż i ja tam bywałem i chętnie dorzucę, do obserwacji krakowskiego dziennikarza, kilka własnych spostrzeżeń. Na początek Bułgaria. Autor podróżnych wspomnień kulinarnych opisuje jogurt, jako napój jeszcze prawie nie znany w Polsce, a niezwykle popularny w Bułgarii. Ponadto informuje czytelników o tym, że w latach siedemdziesiątych, w Paryżu, najdroższym z jogurtów był jogurt bułgarski. Napój ten uzyskuje się z mleka pasteryzowanego, odparowanego i zakwaszonego specjalnie dobranymi bakteriami.