Święta minęły. Domniemywam, że zarówno w moim domu jak i w domach wiernych czytelników „Kurka” mijały one duchowo godnie oraz cieleśnie obficie i smakowicie. Mając jeszcze w pamięci świąteczne aromaty, pozostańmy w kręgu kulinarno-radosnym. Chciałbym przypomnieć kilka dawnych miejsc, gdzie zabawa wiązała się ściśle z konsumpcją, a obyczaj owych lat nakazywał, aby słowo konsumpcja nie dotyczyło tylko ciał stałych. Nie zamierzam tu, uchowaj Boże, konkurować z moim zacnym sąsiadem z łamów Wiesiem Mądrzejowskim. Ten słynny żarłok jest zawsze na bieżąco. Ja nie nadążam. Ze swojej niskiej grzędy (bo na wyższą już nie wlezę) mogę jedynie powspominać czasy, kiedy to jeszcze ho ho ho!
Lubię czytywać wspomnienia dziadków starszych ode mnie, bywalców legendarnej knajpy „Kameralna” w Warszawie przy ulicy Foksal. To tam w latach pięćdziesiątych spotkać można było Marka Hłaskę, Romana Polańskiego, Stanisława Grochowiaka, czy Leopolda Tyrmanda, który zresztą opisał lokal w swojej powieści „Zły”. Nie moje to czasy, ale ja też zdążyłem jeszcze zahaczyć o starą „Kamerę”.
W roku około siedemdziesiątym w kilkuosobowym gronie wybraliśmy się do nocnej „Kameralnej”. Tu należy zaznaczyć, że była wśród nas kelnerka z „Ulubionej”. Dlaczego to ważne? Ano dlatego, że kiedy przyszło do płacenia, wspomniana Danusia zabrała nam, chłopom, rachunek do weryfikacji. Jako zawodowiec w branży gastronomicznej zdawała sobie sprawę jak nikt, że nie ma kelnera w nocnym lokalu, zwłaszcza tej renomy, który czegoś by gościowi nie dopisał. No i fakt. Coś tam Danusię w rachunku nie tyle zdenerwowało, co rozśmieszyło. Każe więc przywołać kelnera. Elegancki, nobliwy „Pan Starszy” pochyla się w ukłonie.
- Co to jest? – pyta Danusia, wskazując pozycję w rachunku.
- Nie udało się? – odpowiada kelner.
- Nie.
To skreślam i przepraszam – powiedział kelner i dokonał jakiejś korekty w rachunku.
Nic z tego nie rozumieliśmy, dopóki Danusia nie pokazała nam blankietu ze skreśloną pozycją. Pozycja ta wykazywała dość dużą kwotę za potrawę o nazwie UDA ŁOSIE.
To, że kelner dopisywał do rachunku wydawało się w owych latach oczywiste. Co jakiś czas zdarzało się także przeczytać w gazecie, że kelner gdzieś tam kogoś pobił.
W gronie stodolanych przyjaciół bywaliśmy często na dancingach w restauracji „Pod Arkadami” koło placu Konstytucji. Jako stali bywalcy - z kelnerami byliśmy za pan brat.
Pewnego wieczora jeden z nich, Michał, podchodzi do naszego stolika. Jest zdenerwowany.
Zwraca się do mnie:
- Andrzej, pożycz na chwilę marynarkę.
- Po co?
- Muszę gościowi przywalić – cham jeden!
Chodziło o to, żeby nie rozpoznano go jako kelnera. Moja marynarka była dużych rozmiarów i łatwo mogła zasłonić ubiór kelnerski.
Ot, specyfika tamtych lat. W sobotnie wieczory chodziło się na dancingi. Orkiestra na żywo. Zasada podstawowa – trzy kawałki i dwadzieścia minut przerwy. Można było pogadać i zjeść. Nie tak jak dzisiaj – łupanina bez przerwy i piwo. No i jak tu rozmawiać?!
A co się jadało, lub też raczej czym się zakąszało? Przypomnę kilka podstawowych dań wieczornych:
Otóż w starej „Kamerze”, jeśli wpadło się tylko na chwilę zamawiało się „okulary”. Oznaczało to dwie pięćdziesiątki i śledzika. Poważniejszym zamówieniem była lorneta (dwie setki czystej), koniecznie z meduzą (galaretka z nóżek). Na gorąco brizol z pieczarkami, pieczarki z patelni, a z lekkich gorących przekąseczek migdały prażone z solą. W późniejszych latach ciekawostkę stanowiła sałatka z cytryny. Wódki bez zakąski zamówić nie było można, sałatkę polecano zatem tym gościom, którzy absolutnie nic nie chcieli jeść. Było to kilka plasterków cytryny posypanych cukrem. Podobno bardzo zdrowa zakąska do wódki. Co też i państwu, przez sentyment, polecam.
Andrzej Symonowicz