W dawnych, bardzo dawnych czasach, czyli mniej więcej trzydzieści kilogramów temu bardzo lubiłem wszelkiego rodzaju kluchy, kopytka, pierogi, bliny, uszka, łazanki i makarony. To zamiłowanie, dziś bardzo dobrze widoczne, nie jest niczym zdrożnym, ale dla obowiązującego modelu urody nader szkodliwym. Szczęśliwie starsi panowie nie muszą się już tym tak bardzo przejmować i – w mniejszym może natężeniu nadal za tymi mącznymi potrawami przepadam. Jest w Szczytnie lokal, wcale nie najwyższej klasy, choć bardzo popularny, który od czasu do czasu odwiedzam tylko po to, żeby zjeść solidną porcję kopytek z gulaszem. Kopytek oczywiście własnej roboty, a nie jakichś tam „z paczki”. Na wredną chandrę nie ma nic lepszego.
Włócząc się w gorącym, przedwyborczym tygodniu po kraju przez Śląsk, Wielkopolskę, Kujawy i gdzie tam mnie jeszcze zaniosło, pojadałem dobre lub mniej dobre rzeczy w lokalach różnej, delikatnie mówiąc, klasy. I tak się złożyło, że już na Śląsku, a konkretnie w Mikołowie mogłem zjeść bardzo spóźniony obiad dopiero około dziewiętnastej. Pierwszy lokal, jaki nawinął mi się pod zgłodniały żołądek nosił bezpretensjonalną nazwę „Bar” i mniej więcej tak wyglądał. Z trzech jeszcze podawanych potraw, czyli flaków, bigosu i śląskich klusek wybrałem, rzecz jasna, te ostatnie. Bo to Śląsk przecież. Do klusek dodano tzw. okrasę, czyli smażone skwarki ze słoniny z tłuszczem. Może byłem bardzo głodny, ale kluski były genialne! Sprężyste, lecz miękkie, poddające się widelcowi ciasto, każda kluska ułożona dołkiem do góry, a w każdym dołku szpyrka i tłuszczyk. Mało to może wykwintne, ale pyszne i w cenie 4,50 zł.
No to sobie jechałem dalej. Dwa dni później już w wielkopolskim Borku zaciekawiła mnie restauracja o nazwie „Stajenka”. W środku wcale to stajenką nie było, przeciwnie, przytulny lokal, szczególnie gdy wchodzi się tam z pierwszej tej jesieni, ale ostrej śnieżycy. Karta dań tym razem bardzo obfita, do wyboru przynajmniej kilkanaście potraw. I co? Oczywiście śląskie kluski z okrasą i smażoną kapustą! Pamiętając jeszcze smak klusek z Mikołowa, oczywiście nawet się nie zastanawiałem. Szybko też doczekałem się wielkiego głębokiego talerza wypełnionego kluchami i ugarnirowanego po brzegach wałem zapieczonej kapusty. Tak jakoś na oko coś mi nie pasowało, lecz z apetytem wpakowałem do gęby pierwszą kluskę. Rozczarowanie, i to jeszcze jakie! Klucha była twarda, trzeba było dobrze pożuć i popchnąć sporą porcją – pysznej zresztą kapusty. Kolejne dwie kluchy wcale nie lepsze. Okazało się, że wstępne podejrzenia były słuszne. Kluchy pochodziły prosto z fabrycznej taśmy, a tam, jak wiadomo, nie kucharzy się, lecz realizuje proces produkcyjny. Na szczęście, dla poprawy nastroju zjadłem, już nie ryzykując, specjalność firmy, czyli gotowane żeberka, absolutnie godne polecenia.
Wędrując dalej, trafiłem do Torunia a tam do przepięknej restauracji „Zaczarowana dorożka” o zupełnie niepowtarzalnym klimacie. Spotkanie tym razem odbyło się w większym towarzystwie. Gdy zamawiano różne pyszne potrawy, ja w ciemno poprosiłem o śląskie kluski. Pan kelner lekko się nawet obruszył i godnym tonem oświadczył, że „w tym lokalu takich potraw się nie podaje”. A szkoda. Bo to przecież bardzo proste – tylko ziemniaki, jajka, mąka, sól i odrobina słoniny, ale za to pyszne danie! Godne najlepszych stołów. Zjadłem tam – faktycznie doskonałe zrazy z kaszą, ale dyskusja przy stole dotyczyła już tylko właśnie śląskich klusek. Największe kontrowersje wzbudziła kwestia charakterystycznych dołeczków, jakie muszą w każdej klusce się znaleźć. Zdania były jak najbardziej podzielone. Obecny przy stole rodowity Ślązak twierdził, że są właśnie po to, aby w takim dołku umieścić skwarki, albo kawałeczki mięsa, o ile kluski podaje się z sosem lub np. z grzybami. Ciekaw jestem co na ten temat sądzą Czytelnicy?
Wiesław Mądrzejowski