Proza współczesnego życia dowodzi, jak bardzo mylił się poeta pisząc, że niewiasta to puch marny i wietrzna istota. Mieszkają i żyją wśród nas kobiety - herkulesi, kobiety - tytani. Jedną z nich jest Wacława Tomaszewska.

WSZYSTKICH CZYTELNIKÓW SERDECZNIE PRZEPRASZAMY ZA BRAK MATERIAŁU FOTOGRAFICZNEGO W OBECNYM NUMERZE KURKA MAZURSKIEGO.

Proza współczesnego życia dowodzi, jak bardzo mylił się poeta pisząc, że niewiasta to puch marny i wietrzna istota. Mieszkają i żyją wśród nas kobiety - herkulesi, kobiety - tytani. Jedną z nich jest Wacława Tomaszewska.

Każdy z nas mógł ją minąć na ulicy i nie wiedzieć, że ma do czynienia z niezwykłym człowiekiem. Potrafiła bowiem stawić czoła okrutnemu losowi, nie skarżąc się robić swoje, bo po prostu "tak trzeba".

Przez pierwsze lata małżeństwa zajmowała się tym, czym inne gospodynie i matki. Pracowała, utrzymywała dom, rodziła i wychowywała dzieci. To zwykłe, dobre życie trwało piętnaście lat. Niespodziewana śmierć męża "wywróciła" jej świat, została sama z czwórką dzieci (w wieku od dwóch do czternastu lat) oraz nie skończoną budową domu. Z trudem, powoli, przyzwyczajała się do nowej sytuacji. Nie było łatwo. Nieraz pojawiał się strach i przekonanie, że nie podoła zwielokrotnionym obowiązkom. Walczyła z przygnębieniem i bólem. Nie poddała się. Od teraz musiała, oprócz roli matki, odgrywać także rolę ojca. Z pomocą najbliższych udało się jej zakończyć budowę domu, co w tamtych czasach było heroicznym wysiłkiem.

Los jednak okazał się jeszcze bardziej okrutny. Po trzech latach od śmierci męża, tragicznie zginęła także jej najstarsza córka. Dla pani Wacławy był to ogromny cios.

- Myślałam, że świat się dla mnie skończył - wspomina pani Wacława. - W tych ciężkich chwilach podporą była dla mnie moja rodzina. Wspierała mnie słowem i czynem. Uświadamiała mi, że muszę się "pozbierać", bo mam przecież dla kogo żyć.

Całe życie pani Wacławy "kręciło" się wokół dzieci i pracy, która pozwalała zapewnić im byt.

A nie było łatwo związać koniec z końcem. Pensja portierki w Zakładzie Energetycznym nie była wygórowana. Pracowała na cztery zmiany, co zmuszało do wielu wyrzeczeń.

- Na pierwszym planie zawsze były dzieci i im musiałam zapewnić to, czego potrzebowały - wspomina pani Wacława. Znajdowała czas nie tylko na bieżące, normalne domowe zajęcia. Nie opuściła żadnej wywiadówki, pomagała też dzieciom w lekcjach. Dziś są one już dorosłe. Pracują, każde z nich założyło własną rodzinę, a pani Wacława jest szczęśliwą babcią czworga wnucząt.

Z sentymentem wspomina pracę w Zakładzie Energetycznym.

- Bardzo ją lubiłam, traktowałam jak drugi dom - mówi pani Wacława.

Ciągły kontakt z ludźmi, przyjacielskie stosunki ze współpracownikami i wyrozumiała dyrekcja pozwalały jej choć na parę godzin dziennie zapomnieć o trudach życia.

- Szanowała swoją pracę. Nie opuściła żadnego dnia, nigdy się też nie spóźniała, nigdy nie była też na zwolnieniu lekarskim. Mało tego. Jeśli ktoś poprosił ją o zastępstwo, o jakąkolwiek przysługę - nigdy nie odmawiała, choć przecież było jej bardzo trudno - mówi o swej koleżance z pracy Teresa Gromek.

Z początkiem roku 2003 pani Wacława odeszła na emeryturę. Dyrekcja i współpracownicy "zgotowali" jej piękne i wzruszające pożegnanie. Ci, którzy w nim uczestniczyli twierdzą, że dawno nie żegnano nikogo z tak wielkimi honorami.

- Dlaczego? - pytała zażenowana. - Przecież jestem zwykłym pracownikiem.

- Ale niezwykłym człowiekiem - usłyszała w odpowiedzi.

Monika Mikulska

2003.03.05