Kilka lat temu Społeczne Liceum Ogólnokształcące w Mikołajkach przyjęło imię hrabiny Marion von Dönhoff. Uroczystość odbyła się w obecności sędziwej arystokratki, przedstawicieli władz i prasy. Siwa, szczupła pani, zażenowana tą całą galą, uśmiechnęła się lekko, przyjmując kwiaty i dziękując po niemiecku.
Malbork na linii obrony
Hrabina, potomkini jednego z najbardziej możnych rodów arystokratycznych w dawnych Prusach, była w Niemczech znaną osobistością, właścicielką i redaktorem naczelnym wielkonakładowego tygodnika "Die Zeit" (Czas), jednego z najbardziej wpływowych i opiniotwórczych czasopism.
Byłem na tej uroczystości i jakaś dziwna myśl tłukła mi się po głowie. Skąd ja ją znam, gdzie ja widziałem tę panią? Uroczystość miała się już ku końcowi, gdy wreszcie sobie przypomniałem: tak, już wiem, pamiętam - spotkałem ją dwukrotnie.
Pierwszy raz zobaczyłem hrabinę w wyjątkowych okolicznościach. Był mroźny styczeń 1945 roku. Od kilku lat pracowałem jako robotnik przymusowy w fabryce zbrojeniowej w Stolp (dziś Słupsk). Wielokrotnie, w trybie nagłym, budzono mnie i moich kolegów w środku nocy, ładowano do wagonów i wieziono na akcje ratunkowe do bombardowanych niemieckich miast. Tak było i tym razem. Kładliśmy się właśnie spać, gdy obozowy głośnik oznajmił: "Wszyscy w pół godziny stawić się przy bramie". Tam ustawiono nas piątkami i pomaszerowaliśmy na dworzec kolejowy, na którym stały już wagony. Załadowaliśmy się sprawnie, zamknięto drzwi i skład ruszył.
Po wielu godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie na miejsce przeznaczenia.
Pociąg zatrzymał się na dużej stacji kolejowej, w końcu ktoś dojrzał jej nazwę - Marienburg (Malbork). Panował tu szalony ruch, dworzec zatłoczony był ludnością cywilną, nadjeżdżały i odjeżdżały składy z wojskiem.
Wkrótce wiedzieliśmy, co będziemy robić. Na dworcu dano nam po kawałku chleba i po kubku zbożowej kawy i pomaszerowaliśmy w kierunku wielkiego zamku, który potężną bryłą rysował się na horyzoncie. Wokół jego murów setki ludzi kuło już oskardami zamarzniętą ziemię, ryjąc okopy. Zamek szykowano do obrony. Wkrótce i nasza grupa dołączyła do pracujących. Moje stanowisko wypadło tuż przy moście nad Nogatem. Rzeka zamarzła tylko środkiem, wąską rynną wody płynęła kra. Samochodami, wozami konnymi lub ciągnąc za sobą wózki z dobytkiem i dziećmi, przewalały się przez most tłumy uchodźców i wojska. Wszyscy spogladali trwożliwie w niebo. Na szczęście było pochmurne i czasem sypał gęsty śnieg.
Koło południa niebo przetarło się i w górze zagrzmiały silniki samolotów. Ruch na szosie stawał się coraz większy. Wozy, które jechały początkowo dwoma, potem trzema, wreszcie czterema rzędami, parły jak szalone, wśród nich, trąbiąc zajadle, przepychały się samochody. W tym chaosie panowało już tylko prawo silniejszego. Obok nas wóz konny zaczepił o słupek i runął do rowu. Cały dobytek i jadący wozem ludzie, znaleźli się na śniegu. Pojazdu nikt nie podnosił, nikt nikogo nie ratował. Ludzie pozbierali walizki i pognali w kierunku mostu. Woźnica odciął konie i świsnął batem. Cały dobytek leżał na poboczu. W kupie przedmiotów dojrzałem piękne buty. Spojrzałem na swoje zdarte trepy i grzeszna myśl zaświtała mi w głowie - podbiec i zabrać. Wtedy rozsądek zmroził moje zamiary. Wszędzie rozwieszone były afisze "Wer räubert wird erschossen!" - kto rabuje, zostanie rozstrzelany. Rozejrzałem się wokół - tłumy cywilów i żołnierzy. Wśród nich mógł być żandarm. Zastrzeliłby mnie bez dyskusji. Widocznie te buty nie były mi przeznaczone.
Dama na koniu
Silniki w górze ucichły, grzmot kanonady artyleryjskiej jakby się oddalił. Ruch na szosie zmniejszał się, czasami ustawał zupełnie. Minerzy pospiesznie zakładali pod mostem ładunki wybuchowe. Małymi grupkami, podpierając się wzajemnie, wlekli się ranni niemieccy żołnierze. Wtedy to, gdy na chwilę oderwałem się od kucia, otarłem spocone czoło, rozejrzałem się i spostrzegłem niespotykany widok. Szosš, niespiesznie, na pięknym, karym koniu jechała młoda, ładna i zgrabna dziewczyna. Przed mostem, na którym powstał chwilowy zator, spokojnie zsiadła z konia, poklepała go po karku, dała coś z ręki do pyska i podciągnęła popręg. Patrzyłem na nią jak urzeczony. W tym piekle, w tym chaosie, dziewczyna na koniu? Spostrzegła moją zagapioną twarz, uśmiechnęła się, skinęła mi głową i zgrabnie wskoczyła na siodło. Kto to mógł być do diabła? - zastanawiałem się. Skąd u niej taka zimna krew? Konna podróż w takich warunkach to nie lada wyczyn.
Ewakuacja
Po południu coś się zaczęło dziać. Na wschodzie łoskot kanonady artyleryjskiej doszedł chyba do zenitu, później ustał i w godzinę potem szosą znów zaczął płynąć potok uciekinierów i wojska. Spotkałem starszego człowieka ciągnącego wózek z dobytkiem.
- Co się dzieje?
- Pod Elblągiem nasze wojska przerwały sowieckie okrążenie i możemy dalej uciekać, byle za Wisłę - wysapał, otarł czoło i pociągnął dalej swój wózek.
Linia kolejową, jeden po drugim, powoli jechały znów towarowe pociągi z uciekinierami. Do zamku krzyżackiego wchodzić zaczęły oddziały niemieckiej piechoty i artylerii.
- A więc tu będą się bronić - pomyślałem. Nad ranem obudziła nas głośna kanonada na wschodzie. Zerwaliśmy się na równe nogi. Na tzw. suchy pysk, czyli bez śniadania, przeszliśmy przez most na Nogacie i w tłumie uciekinierów, pod wieczór, dotarliśmy do Tczewa.
Nieraz myślałem - kim była ta dziewczyna na koniu w piekle? Na rozwiązanie tej zagadki czekać musiałem długo, kilkadziesiąt lat...
Wizyta starszej pani
Dwie starsze panie wsiadły do mojej taksówki na postoju w Szczytnie, polecając mi jechać aż do Korsz, a potem jeszcze kilkanaście kilometrów w kierunku Kętrzyna. Obie były w tym samym mniej więcej wieku, ale jedna zwracała się do drugiej "gnädige Frau" (łaskawa pani), okazując jej szacunek w rozmowie i obejściu.
Zastanowiło mnie; była to dawna forma zwracania się do osób szczególnie możnych i wysoko postawionych w społecznej hierarchii, dziś już w niemczyźnie bardzo rzadko używana. Nie pytałem jednak, byłaby to niedyskrecja w stosunku do pasażerek, nastawiałem jednak uszu. W rozmowie padło też kilkakrotnie słowo Dönhoffstädt. Jechałem do Korsz.
- Proszę prosto - powiedziała starsza pani w Korszach.
Pałac w Drogoszach
Kilkanaście kilometrów za miasteczkiem skręciliśmy w lewo, potem we wsi Drogosze jeszcze raz w lewo, gdy nagle na wzgórzu wyrósł przed nami wielki, imponujący ogromem i pięknością pałac.
Zbudowany w stylu barokowym, trzykondygnacyjny budynek przygniatał widza potęgą i urodą. Wrażenie trudne do opisania. Nasi Czytelnicy sami to ocenią ze zdjęć, albo, jeżeli to możliwe, z wizyty w Drogoszach. To tak niedaleko, niecałe 100 kilometrów. Warto tam pojechać.
Zatrzymaliśmy się na podjeździe. Panie wysiadły i wyjęły chusteczki. Po chwili milczenia spytałem: - Kto był właścicielem tego majątku i pałacu?
Starsza pani ocknęła się z zamyślenia. Teraz dopiero rozwiązał się jej język.
- Mój wujek - odparła. - Graf Dönhoff-Staffenberg. Prócz tego, co pan tu widzi, do grafa należały jeziora i półtora tysiąca hektarów ziemi, tu spędzałam wakacje.
- Mieszkała pani w mieście? - indagowałem dalej.
- Nie, mieszkałam w pałacu Friedrichstein nad Pregołą, kilkadziesiąt kilometrów stąd na północ. To teraz Rosja, ale uczyłam się i studiowałam w Królewcu.
Panie stęsknionym wzrokiem rozejrzały się wokół, potem ruszyły zwiedzić okolicę. Przy budynkach dawnej służby folwarcznej otoczyły nas dzieci. Starsza pani wyjęła torbę ze słodyczami i hojną ręką rozdawała je dzieciakom.
Po drugiej stronie pałacu rozciągał się olbrzymi, zdziczały park. Wśród zarośli strzelały w górę egzotyczne drzewa z całego świata. Na zarośniętym, małym cmentarzyku, wśród pokrzyw widać było nagrobki dawnych właścicieli.
- Co tam było? - spytałem, pokazując na stojący nad jeziorem budynek o niezwykłej architekturze.
- Ach to - uśmiechnęła się lekko.
- To stajnia, stary graf miał fioła na punkcie koni - dodała.
Drzwi pałacu były zamknięte.
- A szkoda - westchnęła starsza pani. - Sądzę, że mimo zniszczeń jest tam jeszcze wiele do obejrzenia. Wystrój wnętrza był kiedyś imponujący. Zbiory dzieł sztuki, rzeźb, obrazów, starej porcelany, flamandzkie gobeliny na ścianach i artystyczne meble, dowodziły bogactwa i dobrego gustu właścicieli - westchnęła.
- Chyba szczęśliwi ludzie tu mieszkali - spytałem, porównując w myśli pałac z naszymi M-ileś.
- Szczęśliwi? - żachnęła się starsza pani. - Jedyny syn grafa zginął postrzelony przez własnego ojca na polowaniu, a on sam był ciężko chory na kręgosłup. Dwóch kamerdynerów znosiło go ze schodów.
Czekając na nowego właściciela
Zaległa chwila milczenia. Zbliżył się do nas starszy mężczyzna z fajką w ustach i pozdrowił nas po niemiecku.
- Pan tu mieszka? - spytałem.
- Tak - odpowiedział - od zakończenia wojny, gdy jako dziecko przyjechałem tu z rodzicami z dalekiej Białorusi - dodał. - Rodzice moi pracowali w PGR-ze.
- Co tu było po wojnie? - dociekałem dalej.
- Pałac długo stał pusty, ruskie wywieźli stąd po wojnie wszystko, co można było wywieźć. Podobno cały pociąg załadowali wszelkim dobrem. Potem mieściło się tu biuro i mieszkał w nim kierownik PGR-u. Po remoncie, przez długie lata funkcjonowała szkoła rolnicza, w której uczyli się przyszli traktorzyści. Teraz kupił to jakiś biznesmen z Olsztyna i chce urządzić kasyno gry - dodał.
- Pan pilnuje tego pałacu? A nie ma pan kluczy? Chcemy na chwilę wejść do środka - powiedziałem.
- Tak, pilnuję - odparł. - Ale kluczy nie mam. Czasami po południu bywa tu ten nowy właściciel, może dziś przyjedzie - dodał.
- Pojedziemy wobec tego do Korsz, zjemy tam obiad i po południu wrócimy - zdecydowała starsza pani.
(cdn.)
Zbigniew Janczewski
2005.05.11