Wielką wiedzą jest wiedza o sposobach picia. Oczywiście mam na myśli picie napojów szlachetnych, inaczej mówiąc wyskokowych. Bo trzeba wiedzieć jakie dobrać szklanki lub kieliszki, albo w jakiej temperaturze trunek podać. Białe wino, jak wiadomo, powinno być schłodzone, czerwone zaś podajemy w temperaturze pokojowej. Tu akurat drobny niuans. Tłumaczone z francuskiego archaiczne określenie oznacza temperaturę panującą w komnatach pałaców i zamków. Z reguły nie było to więcej niż 16 – 17 stopni Celsjusza. I to jest temperatura godna czerwonego wina, a nie jak nam się współcześnie wydaje ponad dwadzieścia stopni, bo taka jest dzisiejsza domowa ciepłota.
Różne zasady obowiązują wielbicieli wymienionych napojów w różnych rejonach świata. Najwięcej tych rozbieżności dotyczy koniaku (ewentualnie winiaku lub brandy, co oznacza ten sam rodzaj trunku, tyle że wyprodukowany w mniej szlachetnych regionach). W naszej kulturze, opartej o obyczaj francuskiej arystokracji, przywykło się traktować koniak jako napój poobiedni, pity najczęściej z kawą. Kieliszki do koniaku, czyli po prostu koniakówki mają szersze dno i węższy wylot, aby w dłoni można było lekko podgrzać trunek, iżby ten silniej zapachniał, to jest „ujawnił bukiet”.
Dziwnym zatem może się nam wydawać wschodni obyczaj spożywania koniaków traktowanych jak każda inna wódka, tyle że szlachetniejsza. Pija się zatem w krajach wschodnich koniaki schłodzone, z kieliszków o różnym kształcie, a niekiedy, o zgrozo, z cytryną!
Napisałem tych kilka mądrości oczywistych, bowiem przypomniałem sobie zabawną anegdotę z czasów mojej zawodowej wyprawy do Chicago w połowie lat siedemdziesiątych. Anegdotę związaną z obyczajem picia koniaku.
W Chicago byłem jako współprojektant wystawy „Poland Today”, która objechała całe USA od wschodniego do zachodniego wybrzeża, ale ekspozycja inauguracyjna miała miejsce właśnie w tym mieście, w upalnych miesiącach lata.
Jak może niektórzy z państwa pamiętają, w jednym z upalnych miesięcy lata, to jest w lipcu, a konkretnie dwudziestego drugiego przypadało wówczas polskie święto państwowe. Obchodzono je także na obczyźnie. Nic też dziwnego, że jako grupa osób z Polski przebywająca oficjalnie na terenie USA, zostaliśmy zaproszeni do Polskiego Konsulatu na świąteczne przyjęcie.
Wówczas to przypomniałem sobie, że w Chicago przebywa gościnnie u swojego wuja moja dość daleka kuzynka z Wrocławia i że jest to dziewczyna niezwykłej urody, zatem gdybym ją tak zaprosił na owo przyjęcie w konsulacie, to dla niej byłoby to wielkie przeżycie, a ja mógłbym pokazać się z tak atrakcyjną panienką, że pan konsul mógłby tylko pozazdrościć!
Wuj kuzynki był bardzo daleko spowinowacony z moją rodziną. Wiedziałem jedynie, że jest to proboszcz wyznania prawosławnego, człowiek bardzo już stary, jeszcze z białej, porewolucyjnej emigracji, zamieszkały w ukraińskiej dzielnicy Chicago.
Jakoś odnalazłem adres wuja.
Telefonicznie umówiłem się z moją kuzynką Olą, że przyjadę po nią dwudziestego drugiego po południu.
I oto jestem. Kto oglądał film „Łowcy jeleni” ten wie jak wygląda ukraińska dzielnica w amerykańskim mieście. Podjechałem pod plebanię koło cerkwii. Zadzwoniłem. Otworzyła mi Ola. Przepiękna! Nie była jeszcze gotowa. Przedstawiła mnie wujowi i poprosiła, żebyśmy poczekali na dole (w living-roomie), dopóki ona się nie przebierze.
No i teraz się zaczęło. Wuj spojrzał na mnie z odrazą i po polsku, acz z bardzo wschodnim akcentem spytał:
- To pan Andrzej znaczy kuzyn Oli?
- No tak. Moja babcia była… - i tak dalej o rodzinie.
- A pan Andrzej przyjechał tu do Ameryki z komunistycznego reżima, to pan Andrzej znaczy komunista?
- No skąd! – i tu zacząłem tłumaczyć, że jestem architektem, że zlecono mi projekt techniczny ekspozycji, że otrzymuję za taką pracę honorarium, a mój przyjazd do USA jest spowodowany koniecznością nadzoru nad montażem stoisk. I że nie jestem, bo też wcale nie muszę, być członkiem partii komunistycznej.
Staruszek wuj z wrażenia zaniemówił i spojrzał na mnie okiem łaskawym. Odwrócił się w stronę kuchni i zawołał:
- Maszeńka!
Przybiegła urocza staruszka – żona wuja. Wuj przedstawił mnie z następującym komentarzem:
- To pan Andrzej, kuzyn Oli. Przyjechał tu z reżima, ale to porządny człowiek, nie komunista. Maszeńka! Przynieś ty nam koniaku!
Podreptała ciocia Maszeńka do kuchni i po chwili przyniosła nierozpoczętą butelkę Courvoisiera i dwie piękne, kryształowe koniakówki.
- Co ty nam przyniosła! – zawołał wujo. - Toż ja powiedział, że pan Andrzej człowiek porządny. Ty przynieś nam stakany!
Ciocia Maszeńka podreptała do kuchni i za chwilę przyniosła dwa stakany, czyli szklanki, bo tak należy pić koniak z przyjaciółmi.
Ot, piękny obyczaj!
A. Symonowicz