W ostatnią niedzielę września na Plac Juranda zjechała dość liczna grupa rowerzystów. Tym razem zamiast zbierać się przy kiosku, przenieśliśmy na pofajdokową ławeczkę. Natychmiast zabrzęczała moja komórka, to znajomi z Wodzisławia informowali, że nas widzą. Fakt, iż jesteśmy rozpoznawalni sprawił, że od następnej niedzieli właśnie pod okiem kamery będziemy się teraz zbierać.
Pomachaliśmy do wszystkich, którzy nas oglądali i ruszyliśmy do Jerutek – Wsi Sztuki, bowiem pani Joanna Gawryszewska – Prezes Fundacji Kreolia – Kraina Kreatywności nas na święto promujące tę miejscowość zaprosiła. Oczywiście jak na „Kręcioły” przystało postanowiliśmy się trochę pokręcić po okolicy i pojechaliśmy najpierw do Olszyn. Tam obowiązkowo na Giełdę Staroci, by podziwiać piękne, zabytkowe przedmioty, coś kupić - wszak gwiazdka za pasem. Giełda jak zwykle cieszyła się wielkim powodzeniem, wśród spacerujących dostrzegłam listonosza – pana Stanisława Gąsiora. To on, dawno temu, do domu moich rodziców przynosił wszystkie listy, a w niedzielę rowerem przyjeżdżał do kościoła i uwaga... zawsze w kapeluszu. Więc gdy go teraz dostrzegłam od razu zawołałam „O mój listonosz i jak zwykle w kapeluszu!”. Pan Stanisław od wielu lat na zasłużonej emeryturze, ale upodobania do okrycia głowy nie zmienił. W Olszynach sami znajomi dostrzegłam tryskającego zdrowiem o nienagannej sportowej aparycji słynnego pasjonatę tanisa - Witolda Mocarskigo. Zgarnęłam więc te wszystkie ważne osoby do wspólnej fotografii, utrwaliłam od zapomnienia.
Do Jerutek z Olszyn przez las - rzut beretem. Wieś powitała nas ludowym śpiewem „Jaśkowych dziewczaków”, rzeźbami, obrazami, kwiatami, plonami... jednym słowem „czym chata bogata – tym rada”. Natychmiast zostaliśmy zaproszeni do skosztowania kulinarnych przysmaków i włączyliśmy się do zabawy. Wysłuchaliśmy przepięknego śpiewu młodych solistek z Kuźnicy Talentów Fundacji Kreolia, a po ich popisie ruszyliśmy w tany. Piękna pogoda sprzyjała pląsom pod gołym niebem, bowiem Kapela Rodzinna NIKIFOLK czyli Ewa i Robert Wasilewcy oraz ich córka prowadzili warsztaty tańca korowodowego. Niestety ja mimo dobrych chęci nie opanowałam kroków i opuściłam korowód, by przyglądać się jak inni sobie radzą. Właściciel unikatowego pojazdu „Jerutek” na pocieszenie zabrał mnie na krótką przejażdżkę po rozległej posesji, na której gościliśmy. Następną atrakcją było uczestniczenie w warsztatach garncarskich. Dostaliśmy plastry gliny i pod okiem instruktorki kulgaliśmy wałeczki, z tych wałeczków kręciliśmy ślimaki, rozcieraliśmy palcami... Wprawdzie „nie święci lepią garnki”, ale gdyby nie instrukcje specjalistki, nic by z tych naszych prac nie wyszło, a tak udało nam się ulepić miseczki, mydelniczki, kubeczki. Każdy z nas podpisał swoje arcydzieło i po jego wypaleniu dopiero okaże się co tak na prawdę z tych naszych prac wyszło. Nie czekaliśmy na ten ostateczny etap, co wyjedzie to będzie. Woleliśmy wysłuchać niezwykłego koncertu Kai Wasilewskiej – oj piękny ma głos – wiadomo „niedaleko pada jabłko od jabłoni” jak się ma takich utalentowanych rodziców...
W Jerutkach same utalentowane osoby z rzeźbiarzem panem Kazimierzem Kakowskim rozmawialiśmy o kunszcie tworzenia. Artysta podpowiadał jakie drzewo wybrać, by spod dłuta wyszedł zamierzony kształt. Okazało się, że to oczywiście lipa. Spytałam więc rzeźbiarza, czy pień po sławetnej lipie w Wólce Szczycieńskiej mógłby przemienić w rzeźbę. Odpowiedział, że tak i nawet stworzy z niego zakochaną parę, ale muszę uzyskać zgodę administratora terenu, na którym stoi konar. Oj działo się w Jerutkach, działo a naszemu pobytowi towarzyszyła iście rodzinna atmosfera, aż żal było odjeżdżać. Podziękowaliśmy pani Joasi Gawryszewskiej i przy dźwiękach Kapeli NIKIFOLK tworząc rowerowy korowód ruszyliśmy tatarskim szlakiem do Szczytna.
Grażyna Saj-Klocek