W rozmowach z niektórymi z moich czytelników, zwłaszcza czterdziestoparolatkami urodzonymi w latach sześćdziesiątych, niejednokrotnie słyszałem opinię, że przełom lat sześćdziesiąt-siedemdziesiąt, we wspomnieniach ich rodziców, wujów i innych starszych krewnych, to okres niezwykle kolorowy, pełen twórczych wydarzeń - znaczących intelektualnie.
To prawda. Większość Polaków nie pasjonowała się wówczas polityką, przyjmując jako zło konieczne istniejący ustrój i stosunki. Toteż w telewizji nie dominował bełkot gadających mądrali. Poza obowiązkową propagandą sukcesu, można było obejrzeć dobry teatr, starannie wyreżyserowaną i zagraną „Kobrę”, czy serial w rodzaju „Stawki większej niż życie”. Seriale ówczesne, niezależnie od treści, tym różniły się od produkcji dzisiejszych, że grali w nich prawdziwi aktorzy, tworząc niejednokrotnie znaczące kreacje. Znać było fachową rękę reżysera-artysty, a muzykę, scenografię i inne prace towarzyszące produkcji powierzano uznanym twórcom. Jeszcze dzisiaj oglądanie po raz kolejny przypadkowych odcinków „07 zgłoś się”, wciąż zaskakuje mnie artystycznym poziomem zwykłego, w końcu, kryminału. Poczynając od melodii z czołówki, autorstwa Włodzimierza Korcza.
Prawdziwej satysfakcji intelektualnej dostarczali ówcześni felietoniści. Dla nas, młodych, najważniejszy był Janusz Głowacki. Ale także Krzysztof Teodor Toeplitz, Daniel Passent, czy - dziś pewnie trudno uwierzyć – Jerzy Urban, zwłaszcza w „Kulisach”, gdzie pisywał pod pseudonimem Kibic. Poezja docierała do wszystkich, bo też każdy wsłuchiwał się w utwory Agnieszki Osieckiej, czy Jonasza Kofty. No i muzyka. Poza słuchaną w filharmonii i operze muzyką klasyczną, doskonały jazz i… oczywiście szał młodzieży - „big-beat”! Połowa lat sześćdziesiątych to „Czerwono-Czarni” z Michałem Burano i Karin Stanek. Później „Niebiesko-Czarni” - Czesław Niemen, a potem Wojtek Korda. I wreszcie „Czerwone Gitary” z Krzysztofem Klenczonem i Sewerynem Krajewskim. W radio niepodzielnie panowali - znany dobrze w Szczytnie - Marek Gaszyński oraz Witold Pograniczny.
W tych to latach powstały także niezapomniane kabarety literackie, aktorskie, a także amatorskie - przede wszystkim studenckie. W Krakowie „Piwnica pod Baranami”. W Warszawie „Dudek” – Edwarda Dziewońskiego. No i oczywiście kolejne programy Wojciecha Młynarskiego - studenckie „Hybrydy”, później „Dreszczowisko” (bo „Dreszczowiec”, to była nazwa kabaretu Maćka Zembatego), wreszcie jego wieloletnia współpraca z „Dudkiem”.
Owszem, to w roku 1968 doszło do wydarzeń marcowych. Byłem wówczas studentem i swoją porcję pał dostałem podczas strajków i przemarszów przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat do Alej Jerozolimskich. Ale te właśnie wydarzenia stały się inspiracją do powstania kabaretu, gdzie mogliśmy ośmieszyć i częściowo oprotestować to, co się właśnie wydarzyło.
I tu trzeba powiedzieć, że w naszej młodzieńczej działalności otrzymaliśmy natychmiast ogromne wsparcie artystyczne ze strony już istniejących struktur studenckich. Klub „Stodoła”, który dopiero później zaprosił nas do swojego grona, wydelegował do współpracy z nami dwoje świetnych, młodych aktorów zawodowych – Joannę Jedlewską i Stefana Szmidta. Stefan jest dziś znakomicie rozpoznawalnym, popularnym aktorem („Hubal”, „Dom”, „Potop”, „Ogniem i Mieczem”). Joasia niestety bardzo młodo zmarła na białaczkę. Być może starsi z moich czytelników pamiętają piękną, długowłosą blondynkę, podobną z twarzy do Mony Lisy z portretu Leonarda da Vinci. Śpiewała wówczas piosenkę, której zapis zachował się i bywa czasem prezentowany we wspomnieniowych programach telewizyjnych. Joanna, upozowana na Giocondę, obramowana stylową ramą portretową, śpiewała:
- Bo kto ma dzisiaj czas patrzeć na uśmiech Mony Lisy? Bo kto ma dzisiaj czas tak się śmiać…?
Z tymi ludźmi pracowało się wspaniale i nasz kabaret „Abakus” błyskawicznie został wchłonięty przez „Stodołę”.
A teraz nie mogę wytrzymać, żeby nie wciąć się w kompetencję Wiesia Mądrzejowskiego i nie napisać czegoś o kuchni. No i w tym momencie czuję się jak „podjadek” z anegdotki poniżej.
Kiedy jechałem niedawno samochodem z Warszawy do Krynicy, w jakimś tam miasteczku mijaliśmy piękny, rozległy obiekt restauracyjny. Przyhamowałem, zastanawiając się, czy może tu zatrzymać się na posiłek. I wtedy dojrzeliśmy niewielki budyneczek po przeciwnej stronie szosy, z ogromnym szyldem: „A u mnie taniej – PODJADEK”. Oczywiście poszliśmy do „Podjadka” i było wspaniale.
No to jako podstępny, wobec Wiesia, podjadek, podam przepis kulinarny na typowe przyjęcie (prywatkę) - jedno z tych przyjęć, jakie często organizowaliśmy w naszym kabaretowym gronie.
Przede wszystkim modny był wówczas „ruski szampan” - półsuchoj, czyli półwytrawny. Był znakomity i dzisiejsze podróby o nazwach „igristoje” lub „russkoje” nie mają z tamtym winem musującym nic wspólnego. Dzisiaj może tylko oryginalna, bułgarska „Iskra” przypomina trochę ten smak. Wino to, oczywiście schłodzone, podawaliśmy w dużych kuflach od piwa (!). Do jedzenia natomiast serwowaliśmy kaszankę. Sporą jej ilość, wyprutą z flaków, wrzucało się do wielkiego garnka. Wwalało się do tego kilka kostek masła, dosypywało przypraw i dość długo dusiło. Ta wspaniale pachnąca mazia, podawana z bułeczką, stanowiła wówczas najlepszą zakąskę pod kufel ruskiego „szampanika”.
Andrzej Symonowicz