Lato w mieście

Piękne, upalne na ogół lato. Turyści. Wielu z nich zachwyca się Szczytnem. Bo też jest i plaża, i dwa jeziora w otoczeniu rekreacyjnych parków oraz rowerowe ścieżki. Słowem, nareszcie Szczytno robi wrażenie miasta wakacyjnego, a nie tylko przelotowej, symbolicznej bramy Mazur. Restauracje wyrównały poziom i każdą z tych, które znam (czyli wszystkie, bo w końcu nie ma ich aż tak dużo) można z czystym sumieniem polecić przyjezdnemu głodomorowi.

Skąd wiem o tych turystycznych zachwytach? Ano siaduję ja sobie – od czasu do czasu - na wysokim poziomie szczycieńskiej ratuszowej wieży i rozmawiam z wakacyjnymi przybyszami, którzy z samozaparciem wspinają się na sam szczyt, aby ucieszyć oczy rozległą panoramą. Wieża jest wreszcie otwarta dla turystów i to nie tylko jako punkt widokowy, ale także jako galeria wystawiennicza, gdzie interesujące ekspozycje przygotowało szczycieńskie Muzeum Mazurskie, a także Towarzystwo Przyjaciół Muzeum w Szczytnie oraz Szczycieńskie Towarzystwo Przyrodnicze. W mieście też nie brakuje atrakcji. Wkrótce „Dni i Noce Szczytna”, później inne „szaleństwa” jak Wieczór Jazzowy, czy Jarmark Mazurski. A poza miastem choćby słynne Olszyny z niedzielną giełdą staroci. O nudzie nie ma mowy.

Co do mnie, to miejskie fascynacje mam już raczej za sobą. Prawie sześćdziesiąt lat mieszkałem w Warszawie, no to teraz odpoczywam od zgiełku. Na Mazurach interesuje mnie głównie woda i powietrze. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek kąpał się w tak przezroczystym jeziorze jak w Nartach, a powietrze tutejsze chłonę! Dosłownie. Mamy przy domu piękny ogród. Nie znam przyjemniejszych chwil jak te w nim spędzone, z kuflem piwa i interesującą lekturą, a jeszcze lepiej – w interesującym towarzystwie.

A propos ogród. Całe życie byłem człowiekiem „wielkomiastowym”, bez żadnego styku z wsią. Nawet rodzina – choćby i dalsza – nie trafiła mi się w miejscowości mniejszej niż Suwałki. Toteż wszelka znajomość i nazewnictwo rolno - hodowlane było mi całkowicie obce. Dzisiaj siedzę sobie w ogrodzie, pod ścianą kwiatków i wiem, że to są klematisy. Inne rośliny też nauczono mnie odróżniać. Także krowę od konia. No i nareszcie wiem jak wygląda baranina za życia. No, ale niegdyś…

Na pierwszym roku studiów architektonicznych ćwiczono studentów w projektowaniu różnego rodzaju prostych form przestrzennych. Co jakiś czas organizowano nam tak zwaną „klauzurę”, czyli rodzaj egzaminu rysunkowego, polegającego na wymyśleniu przestrzennej formy dla wylosowanego hasła – zadania. Pamiętam taki straszny dla mnie dzień, kiedy to wyciągnąłem egzaminacyjną karteczkę z napisem „trejaż na klematis”. Zamurowało mnie. Ki diabeł? Nie znałem ani słowa trejaż, ani – tym bardziej – klematis. Długo dumałem, zanim głęboko zawstydzony, zdecydowałem się podejść do egzaminatora, aby ten mi wyjaśnił, co to za cholera ów „trejaż na klematis”.

Wprawdzie zacząłem pisać na tematy letnie, ale przywołane wspomnienie studenckie przypomniało mi inny językowy lapsus, który zresztą przyczynił się do niemałego rozgłosu jaki zyskałem pośród studenckiej braci.

Zdawałem otóż jakiś tam kolejny, ustny egzamin z materiałoznawstwa. Pan profesor kazał wymienić wszystkie znane mi rodzaje cegły. Co pamiętałem – wymieniłem. Ale jednak nie wszystko. Profesor spytał mnie, czy może zapamiętałem nazwę tej bardzo twardej, specjalnie wypalanej. Przypomniałem sobie i radośnie wykrzyczałem SZANKIER! I tu mój egzaminator omal nie spadł ze śmiechu z krzesła. Chodziło, oczywiście, o klinkier. Szankier to stara, nieco już zapomniana, tradycyjna nazwa jednej z chorób wenerycznych. Może i zapomniana, ale nie przez mojego profesora - człowieka starej daty. Ten się dopiero ubawił!

Andrzej Symonowicz