... akwen ukochany. Jako zodiakalny rak oświadczam, że woda jest moim żywiołem. Kąpieli zażywam od najmłodszych lat, a jeziorko Lemany z uwagi na bliskość i malownicze położenie po prostu kocham. Urokliwy zakątek pokazali mi rodzice.
W latach 60. często rowerami jechaliśmy nad wspomniane jeziorko i tam spotykaliśmy ze znajomymi o nazwisku Balcer. Inga Balcer była koleżanką mamy, zaś jej córka Gika (lub Giga) moją. Niestety nie pamiętam imienia kolegi rodziców, ale za to pamiętam jego plecy i szyję, bo przyssana niczym raczek, na jego grzbiecie pływałam. Nasi ówcześni znajomi mieszkali w Zielonce, ale pewnego dnia wyjechali do Niemiec. Pozostały po nich wspomnienia i historyczne fotografie. Czy żyją? Co robią? Jak potoczyły się ich dalsze losy? Nie wiem, ale wiem, że to z nimi czas nad wspomnianym akwenem jako dziecko spędzałam. Początkowo do lemańskiego jeziorka docierałam jako pasażerka rodzicielskiego roweru. Jechaliśmy tam głównie w niedziele. Zabieraliśmy chleb, gotowane jajka, kotlety lub smażone części kurczaka oraz butelki z kompotem, które od razu zabezpieczone w trzcinach miały odpowiednie chłodzenie.
Z czasem towarzystwo rodziców zamieniłam na koleżeńskie, rowerowe grono. Stałam się posiadaczką składaczka, więc na nim tam pomykałam. Wówczas ulubioną plażę mieliśmy przed zakrętem, tuż po zjeździe z góry. Muszę wyznać, że choć nad jeziorko nie było daleko, ale te podjazdy... i kilka razy, przyznaję, że łapałam za szczeble jadących tamtędy wozów z sianem lub snopkami zboża. Gdy docieraliśmy na miejsce postoju, to pozostawialiśmy bez zabezpieczenia rowery, ciuchy i cały „dobytek”, i płynęliśmy na główną plażę. Tam chwilka dla słońca i powrót do roweru. Jakoś nie pamiętam w sobie strachu przed wodą lub złymi przygodami. Był to fantastyczny wakacyjny czas opalania, pływania, czytania. Nie czułam wysiłku przemierzonych kilometrów zarówno tych rowerem, jak i podczas pływania.
Gdy założyłam rodzinę, to najpierw motorem, potem maluchem często się tam wyprawialiśmy. Wówczas teren był zabezpieczony, a miły pan z uśmiechem pobierał drobną opłatę, bo jak pamiętam miał go chyba w dzierżawie i sumiennie dbał o ład i porządek. Były tam ławeczki, miejsce na ognisko, a nawet pompa z wodą. Pewnego wakacyjnego dnia pojawił się tam... namiot. Dwie słodkie dziewczyneczki radośnie podskakiwały i szczebiotem ponaglały rodziców do wspólnej zabawy. Był to uroczy i taki sielankowy widok. W biwakowiczach rozpoznałam znaną mi z widzenia szczycieńską rodzinę. Przyznaję nawet teraz, że nutka zazdrości wkradła się wówczas w moją świadomość. Pomysł był przedni, a radość całej, wesołej rodzinki imponująca. Kilka dni temu właśnie na Lemanach pomysłodawcę rodzinnego ówczesnego biwaku – Bogdana Zarębę wciągnęłam w rozmowę. Zdradził mi, że z zakątkiem związany jest od ponad pół wieku. Stwierdził, że rodzice, ukazując uroki okalanego lasem i polami jeziorka, zaszczepili mu miłość do tego miejsca, które jako nastolatek często odwiedzał. Pomysł rodzinnego biwakowania był po prostu miłym dopełnieniem obcowania z naturą. Podczas rozmowy, którą prowadziliśmy w naszym ukochanym zakątku wiele osób podchodziło do mojego kolegi. Niektórzy witali się, a niektórzy po prostu odmeldowywali mówiąc: „do zobaczenia, panie Bogdanie”. Nagle uświadomiłam sobie, że Bogdan na zawsze wpisał się w lemański krajobraz, bowiem odkąd sięgam pamięcią ciągle się tam spotykamy. Wypada więc koledze nadać godny tytuł. Wiadomo, niekwestionowanym królem Leman jest Walerian Kogut i tego tytułu nikt mu nie odbierze, stąd pomysł, by kolegę Bogdana Zarębę okrzyknąć... Melomanem Lemańskiego Jeziora. Wszak zna wszystkie ptaki, które tam śpiewają, ludzi, którzy tam pływają... Jego też wszyscy znają, szanują i mam nadzieję, że tak jak on - melodię malowniczego zakątka czują. Swoje śmieci zabierają, psy na smyczy trzymają, nie hałasują... przebywać na łonie natury w ciszy i spokoju miłują. Jezioro Lemany, to po prostu kurort ukochany, na dodatek pobyt tam nic nie kosztuje i na naszą dbałość zasługuje.
Grażyna Saj-Klocek