Od zawsze kibicuję wszystkim okolicznym knajpkom i gdy tylko mam wolną chwilę staram się je odwiedzać. Serce mnie boli, gdy jakaś ginie, lokal zamienia się w kolejny bank czy sklep z ciuchami drugiej zagranicznej świeżości. Cieszę się za to jeżeli powstaje nowa knajpka, staram się ją duchowo wspierać, a materialnie jadać tam jak najczęściej, aby wyrobić sobie zdanie o kuchni. Dlatego raduje mnie, że zimę przetrwał „Borowik” pod Szymankami. Marną wprawdzie zimę mieliśmy, ale wpadłem tam kilka razy i chociaż nic jeszcze o tym nie pisałem mam nadzieję, że wiosna pozwoli właścicielom na odbicie się od wyraźnie widocznego jeszcze niedawno poziomu nastawionego po prostu na przetrwanie. Do tego stopnia nawet, że kilka tygodni temu nie wyrobiliśmy i pomimo złożenia zamówienia opuściliśmy lokal zanim zostało zrealizowane, gdyż nie dało się wysiedzieć tak w środku było zimno. Teraz widzę, często tamtędy przejeżdżając, coraz więcej samochodów na parkingu, więc mam nadzieję, że ruch wzrasta proporcjonalnie do jakości dań i temperatury wnętrza. Zajrzę tam przy najbliższej okazji, może też znajdą się jakieś przechowane od lata grzybki, bo przecież nazwa zobowiązuje. Jako specjalność lokalu w środku lasu powinny stanowić atrakcję dla gości przez cały rok.
Jeżeli już mowa o grzybkach, to spotkała mnie niedawno bardzo przyjemna niespodzianka. Tak jakoś się składa, że wśród przyjaciół mam wielu doskonałych kucharzy, których dokonania nieraz już na tych łamach opisywałem. Jak nie tu to gdzie indziej zawsze zdarza się przy zaprzyjaźnionych kuchniach coś ciekawego, a nie ma nic bardziej towarzysko zbliżającego jak wspólne pitraszenie. Właśnie kilka dni temu dostałem niezwykle miły telefon z zaproszeniem na … świeże rydze z patelni! Wyobrażacie sobie Państwo świeże rydze na początku kwietnia? Bo ja już sobie wyobrażam. Co tam wyobrażam, ja już marzę o następnej okazji, aby zjeść coś równie smacznego! Rydze uważane są za grzyby niezwykle smaczne, dorównujące prawdziwkom. Ich znalezienie przez wiele, wiele lat było niezwykłym wyjątkiem i zdarzyło mi się tylko raz czy dwa, aby nazbierać porcję wystarczającą na kilka patelni. Rozsądni ludzie natomiast, zamiast wędrować po lesie zawierają bliższą znajomość z okolicznym punktem skupu i mogą potem te ceglastopomarańczowe delicje zajadać w ilościach pozwalających zaspokoić nawet uczciwy głód. Tutaj więc wyjaśniła się tajemnica skąd akurat świeżutkie rydzyki wzięły się wczesną wiosną. Po prostu zostały wcześniej przygotowane i przechowane przez ładnych kilka miesięcy. Tyle że przechowano je w sposób oryginalny.
Wszelkie kucharskie mądrości nakazują świeże rydze przeznaczone do przechowania marynować, kwasić albo solić. Jak dotąd najbardziej chwaliłem pamiętane jeszcze z rodzinnego domu rydze kwaszone w wielkim kamiennym garnku i schowane na samym dnie przepastnej spiżarni. Natomiast tutaj okazało się, że można wykorzystać także mrożenie. Z początku się tego obawiałem, bo jadłem kiedyś w górach rydze rozmrożone, które jednak skruszały i o ile środki kapeluszy były świetne, to ich obrzeża niestety z reguły się przypalały. Tym razem jednak świeże grzyby przed zamrożeniem „przelano” rozpuszczonym, gorącym masłem. Zamrożone w takiej tłuszczowej otulinie przechowały się doskonale, nic nie straciły smakowo i mogły na patelnię powędrować wprost z zamrażalnika. Każda bardziej doświadczona gospodyni zna przynajmniej kilka sposobów przygotowania rydzów. Można je udusić w śmietanie, z jarzynami, z cebulką, zasmażyć w cieście, nafaszerować kapelusze wymyślnym nadzieniem, czy też jak pewien baca w Dolinie Strążyskiej piec zwyczajnie na ruszcie. Moim zdaniem nic jednak nie przebije najbardziej naturalnej formy ich przygotowania, jaką jest zwyczajne podsmażenie na masełku, no może z odrobiną pieprzu i soli indywidualnie do smaku. W opisywanym przypadku było jeszcze lepiej, bo na stole poza rydzami pojawił się także doskonały, świeżo pachnący chleb własnego wypieku. Proste? A jakie pyszne!
Wiesław Mądrzejowski