Droga
Przyjaciółko "Kurka",
minęła fala upałów, kiedy żar lał się z nieba od rana do wieczora, a noc też nie przynosiła ulgi. Teraz się trochę zmieniło. I nie wiem, czy na korzyść, bo nadal przez cały dzień jest upał, ale już od południa zbiera się na burzę. Nie są one zbyt gwałtowne, ale pomrukiwania brzmią groźnie.
Nie lubię burz. Kilka z nich przeżyłem, a jedna skończyła się niemal tragicznie. Chcę Ci ją opisać, bo zapadła mi głęboko w podświadomość i jeszcze do dziś każdy najmniejszy bodaj jej pomruk budzi we mnie chęć ukrycia się czy ucieczki.
A było to w czasie, kiedy budowałem swoją chałupkę w lesie nad jeziorem. Jest zrozumiałe, że musiałem wówczas gdzieś mieszkać i gdzieś chować narzędzia oraz niektóre materiały. Zbudowałem więc drewnianą klitkę podzieloną na część mieszkalną i część, nazwijmy to, roboczą. Część mieszkalna miała drewnianą podłogę, robocza zaś nie. Dodam jeszcze, że w budowie domu pomagali mi dwaj budowlańcy: ojciec z zięciem.
Tego dnia wczesnym popołudniem zaczął padać deszcz i dość daleko pomrukiwała burza. Zeszliśmy z budowy i schroniliśmy się przed deszczem do naszej klitki. Murarze stali w drzwiach części roboczej, ja siedziałem na progu części mieszkalnej, a moja żona Basia przygotowywała coś do zjedzenia. Gdy nagle - wydawało nam się bowiem, że burza odeszła, a deszcz przestał padać - uderzył piorun.
Nam, Basi i mnie, nic się nie stało, ale poraził stojących bezpośrednio na ziemi majstrów. Wezwaliśmy pogotowie ratunkowe. Przyjechał lekarz, który mocno się zdziwił, że udało się nam - szczególnie majstrom - przeżyć. Oświadczył, że jeszcze w czasie swojej kilkunastoletniej praktyki w pogotowiu nie spotkał się z przypadkiem, by ktoś uderzenie pioruna przeżył.
Nam z Basią, jak już mówiłem nic się nie stało, uratowała nas drewniana podłoga. Dla budowlańców skończyło się pobytem w szpitalu. Młodszy opuścił go na drugi dzień, starszy po kilku dniach pobytu.
Od tego czasu każda burza budzi we mnie zrozumiały lęk. Jestem zabezpieczony piorunochronem i w zasadzie nic złego nie może mi się przytrafić.
A mam chyba do burz "szczęście". Kilka lat wcześniej pojechaliśmy z Basią z namiotem na ryby. Burza zjawiła się ni stąd, ni zowąd. Namiot dawał liche schronienie, schowaliśmy się więc pod ligustrowym żywopłotem okalającym pobliskie gospodarstwo, na tyle wybujałym, że tworzył wspaniałe sklepienie. Siedzieliśmy pod tymi krzakami, a pioruny biły w jeziorko położone nie dalej niż kilkanaście metrów od naszych stóp. To był wspaniały widok - błyskawice bijące tak blisko nas. Ale nie baliśmy się. Wierzyliśmy, zresztą niezgodnie z prawdą, że woda "ściąga" ładunki elektryczne. Gdyby tak było, to dlaczego piorun, o którym pisałem na początku listu, nie uderzył w leżące o kilkadziesiąt metrów jezioro, a w nas? I nie w wystający na kilkanaście metrów komin na budowie, a w nędzną drewnianą szopkę?
Przeżyłem też burzę na jachcie żaglowym płynącym środkiem wielkiego jeziora. Iskry buszowały sobie swobodnie po metalowych wantach, ale nam jakoś nic się nie stało.
Dlaczego o tym piszę? Otóż chcę Cię ostrzec, Droga Przyjaciółko. Nie wierz w przesądy, nic prócz piorunochronu nie jest w stanie ochronić, bo błyskawica wybiera sobie tylko wiadomy cel.
Pozdrowienia
Marek Teschke
2006.07.19