Droga Przyjaciółko "Kurka",
wyobraź sobie, że był taki okres w niedawnej historii Polski, że kotlet schabowy "z rączką" śnił się po nocach. Po prostu w sklepach nie było schabu, a jak nawet był, to tylko dla znajomych i na kartki. Mówiło się wówczas: "spod lady". Świniaki były w tym czasie jakieś mało dorodne i bez tych najsmaczniejszych części ciała.
Wynajmowałem wówczas domek w Łysej Górze i, chorując, spędzałem tam pół roku, w większej części samotnie. Jedynie w czasie urlopu dołączała do mnie pozostała część rodziny, to znaczy żona i zupełnie nieletni wtedy syn. Trudno mi powiedzieć, gdzie on to zobaczył. Może w telewizji? W każdym razie, gdy żona zwyczajowo spytała przy śniadaniu: "Co chcecie na obiad?", chociaż wiadomo było, że będą ryby, małolat, ni stąd, ni zowąd zażyczył sobie schabowego "z rączką". A ja złośliwie spytałem go, czy może być bez rączki. No i coś z tym fantem trzeba było zrobić. Wzięliśmy więc koszyczki i udaliśmy się na znajomą nam polankę śródleśną, gdzie zazwyczaj rosły wielkokapeluszowe grzyby nazywane kaniami, sowami lub gapami, w zależności od regionu.
Uzbieraliśmy ze sześć dorodnych kapeluszy i już w domu, traktując jak bezcenne połcie schabu, maczaliśmy w mące, jajeczku i tartej bułce, smażyliśmy na dużej patelni, każdy kapelusz oddzielnie. Syn przypatrywał się tym manewrom dość podejrzliwie, ale z dodatkiem podsmażonych kartofelków pochłonął dwie porcje, tylko uszy mu się przy tym trzęsły. Potem, kiedy miewał ochotę na "schabowego", siadał na rower i zaopatrywał całą rodzinę w ten przysmak. Trzeba przyznać, że nie znudził się on nam do dzisiaj.
Opowiem Ci, Droga Przyjaciółko, inną przygodę z grzybami. Jeszcze, gdy mieszkaliśmy w Warszawie, naszym miejscem wczesnojesiennych wypraw do lasu na grzyby były okolice Kadzidła. Ktoś dał nam "namiary" na zakątek, w który powinniśmy pojechać, ale pytany o szczegóły, zbył nas stwierdzeniem: gdziekolwiek wejdziecie do lasu, grzybów tam w bród. W młodniaku prawdziwków było co nie miara. Tyle że trzeba było iść prawie na czworakach. Gdy młodniak się skończył, wychynął przed nami leżący na górce zrąb. To, co tam zobaczyliśmy, przyprawiło nas o zawrót głowy. Prawdziwy borowikowy raj. I trafiały się takie, ważące po pół kilograma. I żaden grzyb nie był zarobaczony. Niestety, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Z trudem trafiliśmy do samochodu, a pracy w domu nad czyszczeniem grzybów było do rana.
I jak myślisz, Droga Przyjaciółko, trafiliśmy jeszcze kiedyś do tego borowikowego raju? Nigdy. Znaleźliśmy młodniak i górkę, i zrąb tym się charakteryzujący, że stała na nim połamana wieża triangulacyjna, ale borowikowego raju nie znaleźliśmy nawet maleńkiego skrawka.
Teraz też mamy swoje miejsca i na kanie, i na prawdziwki, a co najważniejsze na rydze, których jeszcze parę lat temu w lesie nie uświadczył. A jak one smakują, nie muszę chyba opisywać.
A dlaczego ja w tym liście piszę tyle o grzybach? Chcę przypomnieć, że Mazury to nie tylko jeziora, rybki, żaglówki czy kajaki. To także spokojny spacer po lesie, w poszukiwaniu tych najcenniejszych i najsmaczniejszych jego owoców.
Nie zapomnijcie przy tym o przypadających we wrześniu dniach sprzątania świata.
Pozdrowienia
Marek Teschke
2006.08.30