Wnioskując na podstawie mojego pesela, nie trudno domyślić się, że należę do pokolenia zabytkowych dziadków, którzy wciąż czytają książki. Niedawno, na towarzyskim spotkaniu, ktoś zadał mi pytanie, czy potrafię wymienić te utwory beletrystyczne, które pozostały w mojej pamięci, jako najważniejsze.
Odpowiedziałem niemal bez namysłu. Wymieniłem arcydzieła trójki pisarzy: „Zbrodnię i karę” - Dostojewskiego, „Armię konną” (a także „Opowiadania odeskie”) Isaaka Babla oraz „Przygody Dobrego Wojaka Szwejka” - Jarosława Haszka. Każde z zupełnie innej półki, a jednak zauważyłem, że coś łączy tę twórczość. Otóż wszystkie owe powieści i opowiadania powstały u najbliższych sąsiadów Polski. Bliskich mentalnie naszemu narodowi (Rus, Czech i Lech). To spostrzeżenie zaskoczyło mnie samego. Doskonale pamiętam niebywałą fascynację mojego pokolenia literaturą zachodu, kiedy to wreszcie, pod koniec lat pięćdziesiątych, zaczęła ona, powolutku i w małych ilościach, docierać do Polski. Zwłaszcza książki pisarzy amerykańskich, to był dla nas, młodych ludzi, artystyczny szok. Przecież wcześniej byliśmy skazani wyłącznie na literaturę radziecką, a jeśli rodzimą, to starannie naśladującą obowiązujący w sztuce ZSRR socrealizm. A tu nagle mogłem przeczytać dzieła Erskine Caldwella („Ziemia tragiczna”), czy Ernesta Hemingwaya („Komu bije dzwon”). Szok i zachwyt. A jednak z czasem te wrażenia wyparowały. A sentyment do Szwejka pozostał we mnie na zawsze. Czytałem tę książkę co najmniej osiem razy. A taką raczej dość ciężką „Zbrodnię i karę” razy trzy.
Czas na wyjaśnienie skąd tytuł felietonu. Otóż wielu znakomitych, polskich pisarzy nie podjęło, w latach pięćdziesiątych, robotniczej i chłopskiej, obowiązkowej tematyki. Zatem byli nikomu niepotrzebni. A żyć z czegoś trzeba. Także utrzymać rodzinę. Ratunkiem okazały się powieści kryminalne. Otóż w powojennej Polsce, bez żadnych oporów, drukowano zachodnich klasyków kryminału. Czyli angielskiego pisarza Artura Conan Doyle, także Agathę Christie, albo Gilberta Keitha Chestertona. Wszyscy rodacy te książki czytali. Dorośli i dzieci. Ja, smarkul, wiedziałem wówczas wszystko o Sherlocku Holmesie, a także znałem większość powieści Agathy Christie. Zwłaszcza te z udziałem Herkulesa Poirot. Panna Marple, jako detektyw, mniej mnie pociągała. Dodam jeszcze, że Chesterton był autorem kryminałów z Ojcem Brownem. Dzisiaj wszystkie te postacie możemy obejrzeć w telewizji, w kolejnych serialach nakręconych według wymienionych klasyków powieści detektywistycznej.
Nasi nieugięci mistrzowie pióra prędko połapali się, w jakiej dziedzinie mogą zabłysnąć, bez poniżania swojej artystycznej godności. I oto Polskę zalała, w połowie lat pięćdziesiątych, gigantyczna fala powieści detektywistycznych, czyli kryminałów. Niektórzy z autorów pisali pod własnym nazwiskiem, ale większość przybrała pseudonimy. Te książki, niezależnie od zbrodniczych wątków, były na znakomitym poziomie literackim. Bo też pisali je prawdziwi mistrzowie pióra. Podam szereg przykładów. Pod pseudonimem Joe Aleks, Maciej Słomczyński napisał 9 kryminałów. Pod innym pseudo napisał drugie tyle. A był to jeden z najlepszych, polskich pisarzy i tłumaczy. Między innymi zasłynął tłumaczeniem słynnego „Ulissesa” Jamesa Joyce`a. To genialne, uznane w świecie, tłumaczenie zajęło mu 16 lat. Natomiast według jego kryminałów powstały trzy filmy: „Zbrodniarz i panna”, „Ostatni kurs”, a także „Gdzie jest trzeci król”. Wymienię jeszcze kilka popularnych nazwisk. Na przykład Stefan Kisielewski („Zbrodnia w Dzielnicy Północnej”), Andrzej Szczypiorski, Zygmunt Zaydler-Zborowski, czy Edmund Niziurski. Mogli pisać co chcieli i jak chcieli. Ale nie do końca. Na przełomie lat 50. i 60. gomułkowskie władze zorientowały się, że autorzy kryminałów mają zbyt wiele swobody, a ich żarty (zresztą niewinne) odnośnie milicjantów nie są na miejscu. Postanowiono przykręcić im śrubę. Między innymi zdecydowano, że od tej pory zbrodniarzami mogą być wyłącznie prywaciarze, badylarze, albo prezesi podejrzanych firm. Czyli wszelka antypaństwowa swołocz. Niby pewien kłopot, ale to nie obniżyło poziomu literackiego detektywistycznych książeczek i wciąż liczne kryminały rozchodziły się jak świeże bułeczki. Na zakończenie dodam, że pośród wielu wydawnictw polecających kryminały, w roku 1956 „Iskry” zainaugurowały serię „Srebrny Kluczyk”. Do roku 1991 wypuszczono na rynek aż 200 detektywistycznych tytułów. W bardzo dużych nakładach. No to takie miałem dzieciństwo. Czytywałem wszystkie możliwe kryminały. Jakoś nie pociągały mnie książeczki zalecane jako szkolna lektura. Na przykład „Timur i jego drużyna”, „Za godzinę zbiórka”, czy „Witia Malejew w szkole i w domu”. Jakże zatem mam dzisiaj nie odczuwać sentymentu do literackiego uroku dawnych kryminałów?
Andrzej Symonowicz