Zarzekała się żaba błota a pewien starszy pan, że nigdy, za nic do czytadeł mocno wzruszających dla pań nie sięga. A gdzie tam. Sięgnąłem właśnie z przekory, gdyż od osoby, którą cenię za gust literacki usłyszałem, że słabe to, właściwie żadna literatura, chociaż temat nasz mazurski. Czytadło zwykłe. A mowa tu o trylogii p. Małgorzaty Kalicińskiej, sąsiadki zwyczajnie naszej tu gdzieś nieopodal Szczytna żyjącej. „Rozlewisko” w trzech odsłonach załatwiło mi wieczory przez prawie tydzień a teraz mam jeszcze konflikt w rodzinie, bo dwa pierwsze tomy w jednym podkradane są co wieczór przez chętne panie. Kłaniam się pięknie i nisko Autorce, bo ja, stary chłop, który niejedno w życiu przeżył parę razy naprawdę autentycznie się wzruszyłem, z radością rozpoznałem wielu dobrze mi znanych a w książce sportretowanych bohaterów, ale przede wszystkim jako niepoprawny łakomczuch znalazłem tam dziesiątki wspaniałych i oryginalnych przepisów na dania nie tylko mazurskie, lecz także pochodzące właściwie z całego świata.
Saga mazurskich wiedźm wiodących od ponad pół wieku żywot w przysiółku pod Pasymiem pokazuje, jak istotną rolę w naszym życiu odgrywa jedzenie, a i kuchnia sama także jako miejsce, gdzie życie na wsi się koncentruje. I to zarówno pół wieku temu, kiedy radością było przywrócenie prądu i zdobycie smalcu jak i teraz, kiedy w tej samej kuchni panoszy się przynajmniej kilkanaście urządzeń wysokiej technologii ułatwiających przygotowywanie posiłków. A kuchnia pozostaje…
Ale wracajmy do tej kuchni właśnie. Co jadało się na Mazurach w wyjątkowym jednak domu przedwojennych posesjonatów przeflancowanych przez historię pod Pasym? Mamy więc przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych a na stole stają np. przecierki vel żelazne kluski. Toż ja to sam pamiętam, jako pacholę nieletnie uwielbiałem te ziemniaczane nieforemne kluski, a jak jeszcze ze skwarkami (ze szpyrkami jak się u nas na Pomorzu mawiało)… A od święta na deser jabłka w szlafrokach, słodkie z cynamonem, miodem lub dżemem. Toż opisywałem je w tym miejscu parę tygodni temu jako danie rodzinne mojego Ojca z południowej Ukrainy.
A teraz, pozostając w tej samej kuchni, przenosimy się o ponad pół wieku naprzód i przyszła mama oblizuje się na wspomnienie własnej roboty „papryczek z serem”. Papryczki swojskie ze szczycieńskiego rynku dokładnie kilkakrotnie opisywanego. Za to dodatki do nich pokazują jak zmieniły się nasze gusta, bo mamy tutaj bułgarski ser owczo – krowi, fetę albo bryndzę, siekane zioła z tymiankiem, bazylią i czombrem, a na koniec gorąca oliwa pół na pół ze znanym nam doskonale Olejem Kujawskim. Nie ma rady, przez tydzień lektury z pewnością załapałem przynajmniej dodatkowe dwa kilogramy! A gdyby ktoś nabrał ochoty na coś bardziej konkretnego, to proszę bardzo, kilkanaście stron wcześniej apetyczna baranina z rusztu a´la Kałuszyn, a do tego specjalny napój prosto z Afryki. Światowe życie na Mazurach smaczne jest nadzwyczaj, o czym od lat staram się na tym miejscu przekonywać.
Nie koniec na tym, bo w książce pojawia się też nasza swojska gastronomia. Na początek stara „Kalwa” w Pasymiu przedstawiona w nie najlepszym raczej świetle jako miejsce, gdzie najłatwiej można się zwyczajnie zalać w trupa. Dawno nie byłem, warto sprawdzić, ale mnie się ta restauracja będzie zawsze kojarzyć z czasami, gdzie kuchnią rządziła tam niezapomniana pani Gienia Rosłaniec. Sława jej lina w śmietanie sięgała daleko poza Pasym i okolice a powroty z Olsztyna (autobusem, bo kto miał wtedy samochód) wiązały się z obowiązkową dwugodzinną przerwą właśnie w pasymskiej „Kalwie”. Warto było!
Z restauracji szczycieńskich wyróżniony został (i słusznie) „Filips” zarówno jako kawiarnia jak i restauracja, a przy tym najbliższa targowisku. Warto poczytać.
Wiesław Mądrzejowski