Jesienny rejs żaglówką po zalanych deszczem i smaganych mocnym wiatrem jeziorach to zabawa dla szczególnych amatorów. Od lat jeżeli tylko mogę to staram się żadnej takiej okazji nie przepuścić. Po pierwsze dlatego, że Mazury są wtedy piękne i prawie zupełnie puste, a po drugie – na łódce nie ma wtedy pań, które latem są absolutnie niezbędne, natomiast przy takiej raczej nieciekawej do opalania pogodzie nie miałyby tam co robić. Tym sposobem program odżywiania się podczas jesiennego rejsu jest zdecydowanie bardziej uproszczony, bez większych fajerwerków, ale za to wyjątkowo treściwy.

O stanie nadjeziornych restauracji, tawern i innych przybytków gastronomii pisałem latem i nie będę się powtarzał. Może tylko dodam, że w porównaniu z latem jakość dań – szczególnie w gospodzie w Sztynorcie, zdecydowanie zyskuje. Po prostu jest pusto i mistrzowie rondla i patelni mają więcej czasu na dopracowanie swoich arcydzieł.

Ale nie o tym chciałem. Pływając jesienią, z większym szacunkiem i sympatią pozdrawia się wszystkie mijane jachty, bo wiadomo, że i tam na burcie zasiada takie same jak u nas grono kiepskich wariatów uwielbiających jak wieje i leje. Tak więc kiedy przy opustoszałej kei mariny w Sztynorcie niedaleko od naszej łódki zacumował rozłożysty Tess Dreamer z załogą w wieku na oko już mocno emerytalnym, z radością pomogliśmy przy portowych manewrach. Jak się okazało, załoga posługuje się językiem nam mało znanym, choć gdzieś słyszanym, a dorzucane polskie słowa też często się zdarzały. Okazało się, że jest to grupka emerytowanych litewskich nauczycieli, którzy pokochali kiedyś Mazury, a jesienią (o połowę taniej) starają się je dogłębnie poznawać.

Gdy po, nie powiem, bardzo obfitym przedwieczornym obiadku wracaliśmy ze słynnej „Zęzy” na keję, spod rozłożystych drzew doszedł nas wyjątkowo apetyczny zapach. W wieczornym zmroku ujrzeliśmy naszych Litwinów, którzy jak na rasowych żeglarzy przystało, zamiast włóczyć się po knajpach rozstawili przenośne paleniska i zabrali się do własnoręcznego grillowania. Troszkę im to utrudniały warunki, bo może już nie lało, ale obficie siąpiło, wiaterek także podwiewał zupełnie solidny. Nie wypadało odmówić bardzo serdecznemu zaproszeniu do przyłączenia się do tej nadbrzeżnej biesiady. Najmłodszy załogant skoczył tylko do lodówki po jakiś mały załącznik do ciekawie zapowiadającego się spotkania. A było co podziwiać. Nasi litewscy koledzy nie marnowali czasu w ciągu dnia, tylko stając gdzieś w trzcinach złowili kilka dorodnych szczupaków, które już przygotowane czekały na swoją kolej. Na grillu zaś piekły się i nabierały rumieńców dość grube kostki pysznego solonego sadełka. Za chwilę dowiedzieliśmy się w jakim celu. Otóż szczupak to rybka mało nadająca się na grill, gdyż chuda i co najwyżej może nad żarem się raczej zasuszyć niż smakowicie podpiec. Sadełko po uczciwym podrumienieniu z obu stron zostało następnie pokrojone na cienkie plastry. Te brzegowe, podrumienione, trafiły od razu na grube kromki litewskiego chleba i posłużyły jako smakowita zakąska do pierwszego zapoznawczego toastu. Pozostałe plastry, po potraktowaniu całym zestawem przypraw – nie z torebek, lecz ze specjalnie przywiezionych woreczków – zostały poukładane na grubej folii. Na to położono filety ze szczupaków, a na wierzch znów plastry sadła z przyprawami. To wszystko zostało także przykryte folią, dokładnie sprasowane i ułożone na bardzo już mocno rozgrzanym grillu. W międzyczasie zdążyliśmy się już lekko zintegrować, żeglarskim zwyczajem przejść do bezpośrednich form stosowania już nawet nie imion a zdobytych na wodzie przydomków. Okazało się, że litewski nie taki trudny, a polski dla naszych gości także już nie miał tajemnic. Gdy po około pół godzinie przekładania pakunku na obie strony rozwinięto folię, zapach wypełnił całą obszerną marinę. Od lat nie jadłem tak smacznego, soczystego szczupaka, a żeglarskim opowieściom do późnej nocy nie przeszkadzał już ani deszcz, ani wiatr.

Wiesław Mądrzejowski