Kilka tygodni temu pisałem o nazwach naszych okolicznych lokali gastronomicznych. Spotkało się to nawet z zainteresowaniem, dorzucono mi jeszcze geograficznie atrakcyjne nazwy barków serwujących w Szczytnie kebab, czy grzybowe odniesienia kilku lokali poza Szczytnem. Jeden ze znajomych zadał mi natomiast zagadkę. Uczestniczył niedawno w jakiejś gastronomicznej imprezie w zajeździe o nazwie „Kasztelan Wizski”. Poprosiłem nawet, żeby mi to zapisał i chociaż włóczę się od lat po całej Polsce nie mogłem sobie skojarzyć tej nazwy z żadną znaną mi miejscowością. Otóż jak się okazało, zajazd ten mieści się zupełnie niedaleko od Szczytna bo w Wiźnie. Czy jest to akurat nazwa najbardziej prawidłowa z punktu widzenia reguł języka polskiego, nie jestem w stanie się wypowiedzieć, może pani Agata, z którą dzielę kurkową stronę byłaby w tym zakresie kompetentna. Fantazja zaś właścicieli knajp jest w dziedzinie nazewnictwa nieograniczona.
Wpadła mi niedawno w ręce wyjątkowo ciekawa książka „Knajpy Lwowa” autorstwa Jurija Wynnyczuka z niezwykle smakowitym wstępem Jerzego Janickiego, równie świetnego znawcy Lwowa, jak i smakosza. Zawarta jest w tym opasłym (prawie 500 stron) i pięknie ilustrowanym dziele historia lwowskiej gastronomii od końca XVIII w. aż po drugą wojnę światową. Domniemywam, że później już żadnej gastronomii nie było, lecz jedynie zakłady żywienia zbiorowego. Chociaż chyba coś się w tym względzie zmieniło. Gdy kilka lat temu spędziłem we Lwowie trochę czasu to poza restauracjami hotelowymi – takimi samymi jak na całym świecie – można było już znaleźć coś naprawdę ciekawego. Na przykład restauracja o swojskiej nazwie „U cioci Jadzi” serwowała naprawdę doskonałą kuchnię polską w świetnej, nawet można powiedzieć familiarnej atmosferze. Nazwy ulicy już nie pamiętam, ale było to dosłownie kilkaset metrów od wspaniałego teatru, przy słynnych lwowskich plantach.
Wracajmy jednak do fantazyjnych nazw. Otóż w okresie międzywojennym we Lwowie działało ponad 200 różnego rodzaju knajp, z tego kilkadziesiąt zostało w książce opisanych, łącznie z jadłospisem, wystrojem, stałymi gośćmi i … kroniką policyjną.
Były więc restauracje o nazwach niezwykle poważnych jak „Imperial” , „Bristol”, „Cafe de Paris”, „Grand”, słynny także w literaturze „George” czy „Renaissance” zmieniona potem skromnie na „Louvre”. Z nazw, że tak powiem klasycznych to: „Teatralna”, „Warszawa”, „Wiedeńska”, „Monopol” czy „Europejska”.
Najciekawiej wyglądają nazwy typowo miejscowe, jakich chyba w żadnym innym mieście się nie znalazło jak „U mamy Teliczkowej”, „Kręcone Słupy”, „Knajpa pana Masełki”, „Pod Capkiem” oraz ukraiński hotel i restauracja „Narodna Hostynnycia”.
A co się tam jadało? Zupełnie egzotyczną instytucją jak na dzisiejsze czasy były tzw. pokoje śniadaniowe. Wyskakiwali tam około południa panowie urzędnicy, profesura uniwersytetu, lekarze i przedstawiciele innych wolnych zawodów. Taka maksymalnie dwudziestominutowa przekąska składała się np. z pętka parującej kiełbaski obficie moczonej w musztardzie, wyszukanego wyboru smakowitych kanapek oraz literatki zmrożonej wódki i halby chłodnego piwa z pianką. Jak na dzisiejsze czasy, czemu nie, tylko jakby się ktoś uparł to parę przepisów karnych miałoby tu zastosowanie.
Bardziej wyszukane były polecane np. przez restaurację „U Naftuły” śniadania, też podawane ok. południa, zawierające m.in. pieczeń wieprzową z kapustą – 15 koron, kotlety siekane – 12 koron, flaczki – 12 koron, nóżki cielęce w chrzanie – 10 koron, kiełbaskę w chrzanie – 10 koron, kawior – 15 koron. Ufff…, to była dieta. Po prostu chyba tempo życia było wolniejsze, dawało czas na spokojną konsumpcję, obgadanie osobiście tego wszystkiego co teraz załatwia się przez „komórkę”. W Szczytnie jak dotąd zdarza mi się tylko i niestety zbyt rzadko, spotykać koło południa szefa jednej z najważniejszych naszych instytucji, który, zachowując stare dobre tradycje, spożywa czasem takie drugie śniadanko w jednej z naszych knajpek.
Wiesław Mądrzejowski