Od dwóch tysięcy lat, my chrześcijanie, żyjemy tą prawdą, że Bóg narodził się w okolicach małego miasteczka Betlejem. Nie znamy dokładnej daty urodzenia Pana Jezusa, nie potrafimy nawet wskazać jednoznacznie miejsca tego wydarzenia. Tak naprawdę z historycznego punktu widzenia wiemy bardzo mało.
Ale przecież kiedy rodzi się wyczekiwane i już ukochane dziecko, nie wzbudza naszej szczególnej ciekawości miejsce narodzenia, ilość pielęgniarek i wystrój sali porodowej. Wszystkie sale są podobne, tak jak wszystkie groty w okolicach Betlejem niewiele różniły się od siebie. Nawet niemowlęta, jak mi się wydaje, tuż po urodzeniu w bardzo podobny sposób płaczą, machają rączkami, a nawet siusiają. Cóż więc jest takiego poruszającego w narodzeniu Jezusa Chrystusa? Mówimy, że Pan Jezus urodził się, aby nas zbawić. I jest to prawdą. Że przyniósł pokój na świat. To prawda. Rozradował wielu. Prawda. Skoro więc nasz Pan przyniósł na świat radość, to dlaczego wydaje mi się, i pewnie nie tylko mi, że tej radości z Bożego Narodzenia jest jakby coraz mniej. Owszem, wyczuwa się gorączkę przedświątecznych przygotowań, zwłaszcza w supermarketach, które starają się jak mogą, aby ta temperatura nawet o jeden stopień nie spadła. Czuć pośpiech związany z przygotowaniem dekoracji i kolacji. Ale czy jednocześnie czujemy, że nadchodzi Bóg? Pytam oczywiście i siebie. Czasami wydaje mi się, że przypominamy gospodarzy, którzy dekorują dom, wdziewają najładniejsze ubrania i przygotowują odświętną kolację. Tylko że nie czekają na gościa, na którego cześć to wszystko zostało przygotowane. To tak, jakby młodzi ludzie jeden pokój swojego mieszkania przeznaczyli dla dziecka. Malują ściany, wstawiają kołyskę i mebelki dziecięce, zawieszają kolorowe firanki i grzechotki, nawet pampersy są już poukładane na półkach. Tyle że kobieta w tym domu nie jest w ciąży,
a dziecko nie jest nawet w najdalszych planach.
Może z tego powodu, jak donoszą internetowe i prasowe publikacje, coraz mniej serca mamy dla zbliżających się uroczystości, a w Australii, o ile dobrze zrozumiałem radiowy news, święta Bożego Narodzenia w tym roku odwołano. Może faktycznie za mało, albo wcale na naszego Boga nie czekamy.
Od czasu do czasu doświadczam bardzo ciekawej dla mnie prawdy. Zdarza się, że w rodzinach moich przyjaciół, bądź znajomych rodzi się dziecko. Wówczas bywa tak, że „świeżo upieczeni” ojcowie dzwonią do mnie lub przesyłają sms-y z opisem jakiejś niewyobrażalnej radości i dumy, chwaląc się, że są OJCAMI, że to najładniejsze dziecko na świecie, i mądre, i inteligentne. Czasem brakuje tylko, żeby dopowiadali, że niemowlę to już nawet wypowiada imię ojca bez pomyłek, liczy, śpiewa i świetnie przyrządza rybę po grecku. Bawi mnie to i przynosi ogromną radość. Odkrywam, że narodzone dziecko na jednych oddziałuje mocno, na innych trochę mniej, a na pozostałych w ogóle. A przecież to dziecko rodzi się w jakimś otoczeniu. I rodzina jest w pobliżu, i sąsiedzi. Ale jego przyjście cieszy tylko niektórych, ojciec natomiast „puszy się” jakby sam je urodził i powołując się na Pana Zagłobę wykrzykuje: „Nie chwaląc się, jam to uczynił”. Gdzie jest więc owa tajemnica? Wydaje mi się, że narodzenie Boga, podobnie, jak urodziny dziecka dotyka i raduje tylko tych, którzy naprawdę na Niego czekają. To prawda, że Bóg rodzi się dla wszystkich, jednakże doświadczają Jego narodzenia tylko ci, którzy wyczekują i wyglądają Jego przyjścia. To ci, którzy najpierw sprzątają swoje wnętrze, a potem mieszkanie. To ci, którzy dekorują przede wszystkim swoje serce, a później zielone drzewka. A na początku Adwentu zastanawiają się nad prezentem dla nowo narodzonej dzieciny… Cóż, Bóg nawet będąc dzieckiem jest tak subtelny i kulturalny, że przychodząc do wszystkich objawia się tylko tym, którzy Go kochają.
Drodzy Bracia i Siostry tej miłości, tego wyczekiwania i TEGO SPOTKANIA Wam i sobie życzę.
Ks. Andrzej Preuss