Kiedy kobieta rodzi dziecko czuje jakby rodziła słonia. I nie jest to bynajmniej przeżycie transcendentalne. Trudno tu mówić o jakichkolwiek uczuciach wyższego rzędu, gdy zestawienie magii narodzin małej istoty z taką np. lewatywą czy odejściem wód płodowych budzi pewien dyskomfort. Krwawy naturalizm porodu jest najbardziej dramatycznym z doznań całego życia, zarówno dla rodzącej jak i dla rodzonego.
Po dziewięciu miesiącach wygodnej egzystencji w brzuszku mamusi jakaś potężna fizjologiczna siła nakazuje malcowi opuścić przytulne gniazdko przez ten otwór w ciele kobiety, który od setek lat jest najważniejszą drogą transportową dla życia. Można by zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie tam znajduje się pępek świata.
O! Zaczęło się! Faza pierwsza to okres podekscytowania, fascynacji doniosłym aktem porodu. Jednak coraz boleśniejsze skurcze sprawiają, że mina rodzącej powoli rzednie, a w miejsce jeszcze niedawnego uśmiechu pojawia się strach. Uporczywy strach przed nieznanym. Mijają minuty, a uczucie narastającego i rozrywającego bólu zdaje się pogłębiać. Rozwarcie - 3 cm. Mało. Za mało dla dziecka, jednak wystarczająco dużo, by zbluzgać męża za wszystkie czasy. Przecież to jego wina! Niech rodzi sobie sam! A najlepiej niech wyjdzie razem ze swoimi plemnikami! I niech więcej nie pokazuje się na oczy mojej komórce jajowej!
Auuuuu! Boli! Nadchodzi faza druga. Spotęgowanie skurczów, które stają się nie do wytrzymania. Błagania lekarza o cesarskie cięcie natychmiast i bez znieczulenia znajdują odzwierciedlenie na jego spokojnej twarzy w postaci ironicznego uśmiechu. No tak, przecież to facet, członek Wszechobecnego Towarzystwa Niczemu Niewinnych Plemników. Zapłodnić to oni potrafią, ale na tym ich rola w ekosystemie się kończy. Reproduktory jedne! Darwin byłby z nich dumny.
Zaczynam poważnie zastanawiać się nad wstąpieniem do ruchu feministycznego. Koniec z działalnością prorodzinną! Plemnikom śmierć! Kobiety do boju! Auuuuu!
Po milionach wyzwisk, krzyków i pretensji skierowanych do Bogu Ducha winnego lekarza i przyszłego ojca, który siedzi cichutko, jak mysz pod miotłą w kąciku i z niedowierzaniem zmieszanym ze strachem spogląda na własną żonę, która nagle przeobraziła się w ziejącą ogniem smoczycę, nadeszła faza ostatnia.
Krew cieknie ciurkiem, słyszysz tylko "przyj" i relację męża, jakby z turnieju szachowego, kiedy ze stoickim spokojem oznajmia: "Widzę główkę. Jest czarna. Wyłania się lewe ramionko...". Po chwili z krwawiącego wszelkimi wydzielinami fizjologicznymi krocza, w które z zaciekawieniem wpatruje się od 30 minut cały personel nocnej zmiany na porodówce rodzinnej pojawia się ONO. I jest już tylko cisza, którą każdy boi się przerwać. Takie małe, a jednocześnie duże. Znajome? Nieznajome? Czy to jeszcze ja? Czy już część wszechświata?
Kobieta. Jedno słowo, a tyle cierpienia, wyrzeczeń, nieprzespanych nocy, wylanych łez, niespokojnych myśli, coraz to nowych siwych włosów, zmarszczek, z których każda ma własną, nie zawsze szczęśliwą historię, niespełnionych marzeń, które już dawno odeszły na dalszy plan. Ona, kobieta, jedno ciało, a kilka dusz. Żona, matka, przyjaciółka, pocieszycielka, kucharka, sprzątaczka, kochanka... ale - Kobieta. Spełniona, szczęśliwa, regularnie menstruująca, nowoczesna, zadbana, po liftingu, u fryzjera...
Nowoczesna, ta, której wiek XXI nie musiałby się wstydzić, łączy w sobie wszystkie powyższe cechy, z których macierzyństwo stawia ją na szczególnym miejscu. Jednak wbrew pozorom większość dzisiejszej populacji kobiet wybiera wszystko z wyjątkiem macierzyństwa. Przy czym każda z nich podaje odmienny punkt widzenia i szafuje całym arsenałem argumentów, które, co tu dużo mówić, są bzdurne i z palca wyssane. Bo kariera, bo jest jeszcze czas, bo nie ma czasu, bo czas to pieniądz, a dziecko to marnowanie czasu. A zegar biologiczny tyka, tik, tak, tik, tak...
A kiedy czasem w nocy matka płacze w poduszkę, to już sama nie wie dlaczego. Trochę ze strachu, czy podoła, czy pokocha tak mocno, jak by chciała, czy da radę przetrwać wszystko, czy ochroni przed złymi ludźmi, złym światem. I tylko tak patrzy na to małe zawiniątko, które w niej pokłada całą nadzieję, na nią patrzy z taką ufnością, wie, że wszystko się ułoży, samo. Bo matka jest, kocha i czuwa. I to jest jedyna rzecz na świecie, której można być tak naprawdę pewnym.
Bzyczek
Agnieszka Kłusek, znana z łamów "Kurka" jako Bzyczek, szczęście odnalazła w Warszawie, mieście, które choć brudne, śmierdzące i pełne dziwnych, nieszczęśliwych ludzi, okazało się DOMEM ze szkła. Szczęśliwa mężatka i matka w każdym tego słowa znaczeniu. Najpiękniejsze chwile przeżyła rodząc córkę. Marzy się jej trójka dzieci, koniecznie syn. Rzuciła pisanie, choć dusza rwie się do niego rozpaczliwie z każdym dniem, bo nie umie się rozpychać łokciami. Studiuje psychologię kliniczną, bo chce zwiedzać i sprzątać chore dusze. Kiedyś napisze książkę. Będzie w niej Szczytno, które tkwi w sercu głęboko. Boi się tylko, że nie skończy się na jednym tomie... Pije litry herbaty, chyba tylko to się w jej życiu nie zmieniło.
2004.05.26