Zygfryd Taday to Mazur z dziada pradziada. W losach jego rodziny jak w soczewce skupia się dramatyczna historia dawnych mieszkańców tej ziemi. Miłość do małej ojczyzny spowodowała, że 20 lat temu wybudował w Tylkowie pensjonat, a niedawno udało mu się spełnić jeszcze jedno marzenie – powołał do życia orkiestrę dętą, która swoimi występami uświetnia lokalne uroczystości.
TRAGICZNA UCIECZKA
Zygfryd Taday pochodzi ze starej mazurskiej rodziny o hugenockich korzeniach. Przed wiekami jego przodkowie osiedlili się w Prusach, uciekając przez prześladowaniami religijnymi. Kres starego mazurskiego świata nastąpił w 1945 r. wraz z wejściem na te ziemie Armii Czerwonej. Choć Zygfryd Taday urodził się ponad trzy lata później, to te właśnie wydarzenia odcisnęły piętno na jego życiu. W 1944 r. jego matka wraz z trojgiem dzieci, obawiając się nadejścia czerwonoarmistów, opuściła rodzinne strony i zamieszała w środkowych Niemczech. W trakcie ucieczki straciła 3-letnią córeczkę. Po trzech latach z niewoli wrócił ojciec pana Zygfryda i odnalazł rodzinę. – Wydawało się, że zostaniemy w Niemczech już na zawsze - opowiada Zygfryd Taday.
Los jednak zdecydował inaczej. Do małżonków z opóźnieniem docierały wstrząsające informacje z Mazur o tym, co wydarzyło się tam w 1945 r. Okazało się, że wielu członków rodziny, sąsiadów i znajomych, zginęło z rąk sowietów.
Szczególnie tragiczny los spotkał pochodzącą z Małszewa ciotkę pana Zygfryda, 8-letnią wówczas Martę Matischewski. Wraz z matką i siostrą była w grupie mieszkańców wsi, którzy podjęli spóźnioną ucieczkę przed Armią Czerwoną. W lesie ich furmanki zostały zatrzymane przez wroga. Rosjanie nie mieli litości dla uciekinierów. Nie bacząc, że w grupie są kobiety i małe dzieci, rozstrzelali ich. Na miejsce masakry następnego dnia wrócił 80-letni dziadek „Jewan”, któremu wcześniej udało się uciec przed radzieckimi żołdakami. Wśród sterty ciał staruszek znalazł żyjącą jeszcze, ranną dziewczynę. – Widząc, co się stało, dostał szoku i nie sprawdził, czy może ktoś inny też przeżył – relacjonuje Zygfryd Taday. Dopiero po trzech dniach coś go tknęło. Wrócił, aby ściągnąć ciała zabitych z drogi. Wtedy okazało się, że żyje także mała Marta. Dziewczynka miała przestrzelone udo, odmrożone ręce i stopy. Dwie noce leżenia na tęgim mrozie zrobiły swoje. Cudem było, że przeżyła. Jej stan był jednak tak ciężki, że zastanawiano się, czy jej nie dobić. W tym celu przyszedł nawet żołnierz radziecki z Burdąga. Widok dziecka sprawił, że nie miał sumienia tego zrobić. Dziewczynkę czekało wieloletnie leczenie.
Kiedy wieść o tym, co ją spotkało dotarła do rodziców Zygfryda Tadaya, ci postanowili wrócić na Mazury.